|
Free for all Postrzegaj rzeczy takimi jakie są naprawdę, a nie takimi, jakie życzyłbyś sobie żeby były.
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Kazeite
Strzelec
Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/10 Skąd: znienacka :)
|
Wysłany: Pią 14:01, 31 Mar 2006 Temat postu: |
|
|
Po wyjściu obu panów i serii bezsilnych wrzasków Kitty odczekała chwilę, a ponieważ nikt nie przychodził, by spełnić obietnicę Lupina, ponownie nabrała powietrza w płuca, i zgodnie z zaleceniami jej osobistego trenera głosu, krzyknęła:
– Może ktoś ruszy tyłek i mi pomoże! HEEEEEEEEEEEEEJ!!!
Niestety, jedynym, co usłyszała był stłumiony przez drzwi wrzask strażnika:
– Stul pysk, dziwko! Czego chcesz, zdziro?
– Rusz tyłek, bydlaku – wrzasnęła Pryde. – Albo ci ją odstrzelą jak mi się coś stanie! A tu jest olbrzymi grzechotnik!
– Jasne.. Grzechotnika to ja mam w gaciach, lalunio, i jak się zaraz nie uspokoisz, to ci go wsadzę – parsknął wulgarnie strażnik.
Kitty westchnęła. Potem ponownie nabrała powietrza w płuca i wydała z siebie wściekły wrzask – nikt, kto by nie musiał tak wrzasnąć, nie wrzasnąłby. Oczywiście, strażnik nie musiał wiedzieć, że Kitty zdarzało się tak drzeć niekoniecznie na widok grzechotników. I niekoniecznie grzechotniki wolały wycofać się z placu boju w trosce o swoje uszy.
– Przestań się drzeć, suko! – zbulwersował się strażnik, po czym jakby się zawahał, czy naprawdę nie wejść do celi. Postanowił jednak, że nie będzie narażał się, wchodząc do drącej się na całe gardło kobiety i dalej stał na warcie.
Pryde zaczynała z wolna wątpić w słuszność obranej przez siebie taktyki. Zdawało się, że jedyne, co może w ten sposób osiągnąć, to stek przekleństw i wyzwisk w wykonaniu mało kulturalnego pomocnika wysoce kulturalnego pana Lupina. No cóż, Fromage też kawał chama, skonstatowała ze smutkiem i postanowiła kontynuować politykę irytowania przeciwnika.
Rozdarła się ponownie.
– Niech to wszyscy diabli! Co za cholerna dziwka! – powiedział do siebie strażnik, po czym walnął w drzwi i postarał się przekrzyczeć Kitty. – Stul pysk, szmato, albo ja ci go osobiście zaknebluję!
Kitt, zapewne słusznie, uznała to za dobry początek negocjacji. Wrzasnęła po raz kolejny.
– Dość tego, jeśli ma wrzeszczeć, to niech wrzeszczy jak ją będę pieprzył, a nie z byle czego – podjął decyzję amigo, po czym zaczął otwierać drzwi.
Dziewczyna, słysząc znajomy już zgrzyt, postanowiła nie wdawać się w konwersacje z bydlakiem. Z góry założyła, że Lupin nie będzie zachwycony, jeśli ktoś ośmieli się uszkodzić jego zdobycz. Nie było trudno się domyśleć, że pod tymi tekstami o ratowaniu świata i nieodzownej w nim roli dziennikarki, kryje się jedna, za to dość znamienna rzecz. Pryde widywała już to pewno charakterystyczne spojrzenie u mężczyzn. Zazwyczaj tuż przed tym, jak zaczynali usilnie zabiegać o jej względy. Istniała więc szansa, że meksykańskie zbiry nie ważą się jej nawet dotknąć, a wręcz przeciwnie, będą dbali o jej zdrowie i samopoczucie, jak o własne. I każda zmiana jej stanu świadomości wywoła u nich pewne zaniepokojenie. Przymknęła oczy. Klnąc w myślach na wysokość łóżka, zawisła niby bezwładnie na więzach. Jednocześnie spod rzęs obserwowała wchodzącego do celi strażnika. Ten podszedł do niej, trzymając dziewczynę na muszce. Uśmiechnął się paskudnie i powiedział:
– Słuchaj paniusio, albo się zamkniesz, albo cię zacznę pieprzyć, a później zaknebluję. Czy to jest jasne? – stanął bardzo blisko dziewczyny.
I nagle genialny pomysł Kitty wziął w łeb, bo Meksykaniec spojrzał na dziewczynę i pomyślał, że właściwie przecież nic się nie stanie... I ona nawet nie będzie pamiętać. I senior Lupin nawet na pewno się nie dowie... Obejrzał się nerwowo do tyłu, czy przypadkiem w korytarzu nie pojawił się jego kolega, który zapewne chętnie przyłączyłby się do zabawy. Schował gnata do kabury i zbliżył się do Pryde, która mało nie zwymiotowała, czując bijący od niego smród. Jedyne, co ją w tej chwili pocieszało, to fakt, że wisiała za wysoko, żeby facet zdołał się do niej dobrać. Jeżeli rzeczywiście miał ją zgwałcić, musiał ją odwiązać. A wtedy będzie miała szansę... Przynajmniej jedną malutką... Bo jak nie... Pryde szybko odegnała od siebie tę wizję swojej niewesołej przyszłości.
Strażnik położył łapy na jej udach. Mało nie kopnęła go odruchowo w jaja, ale coś jej mówiło, że taki numer mógłby się bardzo źle skończyć. I to niekoniecznie dla strażnika. Zagryzła więc wargi, kiedy facet zaczął rozdzierać jej koszulę i próbował od tyłu wymacać jej piersi. Nie należał do osób zbyt wytrwałych w pokonywaniu przeszkód, więc porzucił górne partie ciała dziennikarki, usiłując ściągnąć z niej spodnie. Gdy już obnażył jej pośladki dotarło do niego, że w ten sposób niewiele zdziała i jedynym sposobem na wykorzystanie tego niespodziewanego daru losu jest zdjęcie go z tego mało spełniającego swoją rolę łóżka.
– Oj lalunio... No może byśmy się zabawili, tylko musisz mi obiecać, że będziesz grzeczna... Bądź grzeczna, dziecino... będzie przyjemnie – to powiedziawszy, zaczął rozwiązywać jej więzy.
Kitty rozsądnie postanowiła zachować jeszcze milczenie i pozory utraty świadomości. Kiedy nieudolnie odwiązywał jej nadgarstki, próbowała się w jakiś sposób opanować, wymyślając szybkie rodzaje śmierci dla Meksykańca. Wreszcie facet ściągnął ją i ułożył na ziemi, zaczynając jednocześnie mocować się ze swoim paskiem. Dalszego rozwoju wydarzeń Pryde nie była już ciekawa. Strzeliła go z całej siły swoim słynnym lewym sierpowym, który nie zrobił wrażenia tylko na Samuelu Jacksonie. Na strażniku zrobił. Piorunujące. Zastygł z na wpół opuszczonymi gaciami i zdziwieniem w oczach, mrugnął nimi, otworzył usta... po czym zwalił się bezwładnie na ziemię, nieprzytomny. Dziennikarka szybko wyszarpnęła mu kolta z kabury i nie zastanawiając się specjalnie, strzeliła mu prosto między oczy.
Podciągnęła spodnie i zdążyła zapiąć raptem jeden guzik, kiedy usłyszała, jak ktoś biegnie do celi. Rzuciła się w stronę drzwi, chowając się za framugą. Kumpel niedoszłego gwałciciela rzucił okiem na zwłoki leżące tuż pod łóżkiem i odwrócił się nerwowo.
– Co się tu... O cholera...
Więcej nie zdążył powiedzieć. Kitty wycelowała idealnie.
Szybko obszukała ciało, znajdując jedynie bardzo zużytą chusteczkę, jak również trochę amunicji. Już miała ściągnąć z niego koszulę, by czymś zakryć swoje... hmmm... nieco wyeksponowane wdzięki, kiedy w korytarzu echem odbiło się czyjeś wołanie.
Wypadła przed celę. Prowadziła do niej mała odnoga korytarza, więc Pryde ostrożnie wystawiła głowę zza węgła i spojrzała na korytarz. Na jej widok biegnący Meksykaniec wycofał się błyskawicznie w boczny korytarzyk. Zrobił to na tyle szybko, by nie trafiła go kula wystrzelona przez dziennikarkę. Dziewczyna cofnęła się, ale zanim jeszcze zdążyła się całkowicie schować, strażnik już wystrzelił. Szczęśliwie dla niej, na drodze toru kuli zmierzającej prosto w jej klatkę piersiową stanął mur. Kitty odruchowo zrobiła krok w tył, i w samą porę kolejna kula trafiła dokładnie tam, gdzie jeszcze przed sekundą znajdowało się jej czoło. Odpryski skały zraniły ją w policzek.
– Do diabła! – krzyknęła bardziej ze zdziwienia, niż z bólu. – Ty bydlaku!
Strażnik, lekko skulony, być może zachęcony dotychczasowymi sukcesami, pobiegł korytarzem w stronę jej celi, a gdy tylko pojawił się u wylotu korytarzyka, uniósł broń i strzelił. Jednak dość nieczęsty tutaj widok pięknej kobiety i jej nagiego biustu sprawił, że kula minęła Kitty o ładne parę centymetrów. Dziewczyna strzeliła prawie równocześnie, z tą jednak różnicą, że jej kula trafiła go w brzuch. Zachwiał się lekko, ale ustał. Drugi strzał Kitty trafił go w rękę. Niestety, lewą, a wyglądało na to, że był praworęczny...
Desperado nie dał jej zbyt dużo czasu na roztrząsanie tego problemu, oddając w jej kierunku kolejny strzał, który jednak też był niecelny. Ona postanowiła nie zmarnować danej jej przez los szansy. Wycelowała starannie i nacisnęła spust.
Klik.
Dziewczyna przełknęła nerwowo ślinę. Jakim cudem? Przecież powinna mieć jeszcze jeden pocisk... Z jękiem rzuciła się ku trupowi poprzedniego strażnika i wyrwała broń z jeszcze ciepłej dłoni. Strzeliła. Na ślepo. Modląc się w duchu.
Trafiła. Facet upadł. Spanikowana Kitty rzuciła się do celi i naładowała zdobycznego Colta Navy. Przy okazji tajemnica się wyjaśniła. W bębenku miał tylko pięć nabojów. Typowa sytuacja – ze wszystkich lekkomyślnych Meksykan musiała trafić na broń takiego, który preferował noszenie broni z kurkiem nad pustą komorą. Odreagowując fakt, że przed chwilą o mało przez to nie zginęła, wypadła na korytarzyk i wpakowała ze trzy kule w głowę ostatniego przeciwnika.
Osunęła się na ziemię, nerwowo łapiąc powietrze. Dojście do siebie zajęło jej dobre dwie minuty. Zerwała się i zaczęła przeszukiwać zwłoki. Znalazła jeszcze Colta Peacemakera z zapasem amunicji, toteż naładowała go, a potem starannie nabiła również Colta Navy. Mając już pod ręką naładowaną broń dopięła wreszcie spodnie. Obejrzawszy zaś wszystkie trupy z lekkim odczuciem niesmaku zdjęła najmniej zakrwawioną i najmniej śmierdzącą koszulę. Zdjęła z siebie strzępy własnego przyodziewku i założyła zdobyczny, uzupełniając ubiór pasem z nabojami do peacemakera. W końcu zaś wzięła broń, po jednej sztuce w dłoń i ostrożnie wyszła z korytarzyka.
Stała teraz w korytarzu, którego ściany i sufit wykonane były z dopasowanych do siebie kamieni, podpartego w równych odstępach przez drewniane podpory z zawieszonymi na nich lampami naftowymi zapewniającymi oświetlenie. Ostrożnie podeszła do celi naprzeciwko i już miała otworzyć drzwi, kiedy usłyszała dochodzący z niej bardzo nieprzyjemny warkot. Odskoczyła w tył i pobiegła korytarzem.
Ten rozszerzył się nagle, a u jego wylotu dziewczyna zobaczyła trzy sylwetki. Nie czekając na ich ruch rzuciła się w prawo, w stronę korytarzyka przy następnej celi. Przyczaiła się przy drzwiach, uspokoiła oddech i zaczęła nasłuchiwać. Lekkim przerażeniem napawał ją fakt, że zza drzwi dobiegały ją rozliczne jęki, na poły ludzkie, na poły zwierzęce.
– Enrique? – krzyknął jeden ze strażników. – Enrique? Está usted allí?
– Panowie, jeśli dacie mi przejść, to was nie zabiję! – krzyknęła Kitty.
– Quién está allí? Quién dijo eso?
– Strzelamy? – zapytał drugi głos.
Gdy dziennikarka usłyszała to ostatnie pytanie, zesztywniała. Miała cichą nadzieję, że ci Meksykańcy okażą się całkiem rozsądni. Widać jednak Lupin i Fromage dobierali sobie współpracowników nie ze względu na ich instynt samozachowawczy.
– Senor Lupin nie kazał jej uszkadzać! – zaoponował głos trzeci.
Chociaż może nie byli tacy głupi...
– Dajcie mi przejść – wrzasnęła Pryde. – Déjeme ir!
– Nie uszkadzać? Ona uszkodziła dwóch z naszych! Ale we trzech dorwiemy i zerżniemy, co wy na to? – zaproponował glos pierwszy.
– Sam się zerżnij – odkrzyknęła. Akustyka tego korytarza była świetna, ale na wszelki wypadek wolała sobie pokrzyczeć. Jakoś lepiej się wtedy czuła. – Dobrze wam radzę!
– Ty głupi, jak to dwóch? Jak ona mogła dwóch naszych uszkodzić? Co ona jest? Deviles de Texan?
– Z tego, co ja słyszałem, to Deviles de Texan to przy niej putanas... – powiedział z wahaniem jeden z nich, po czym podjął decyzję. Uniósł rewolwer i zaczął strzelać. Kule leciały przez korytarz, nie miały jednak najmniejszej szansy uszkodzić dziennikarki. Nawet kiedy do kanonady dołączył się drugi strażnik.
– Wy głupi, a jak nas jej trup przed gniewem seniora Lupina powstrzyma? – trzeci krzyczał, chcąc być głośniejszy od strzałów kolegów.
– Przestań tyle myśleć i wal w dziwkę – wrzasnął drugi. Ten uznał słuszność argumentów kompana. Również wywalił wszystkie kule w pusty korytarz, usprawiedliwiając się w duchu, że to może sukę chociaż wystraszyć.
Po chwili, jak należało się spodziewać, ich radosny ogień ustał, toteż Pryde wyszła zza skalnego załomu, modląc się w duchu by nie pomyliła się w liczeniu ich strzałów.
– Ostrzegałam was, bydlaki! – wrzasnęła. Spokojnie podniosła broń, wycelowała w dwóch najbliżej stojących i strzeliła. Wiedziała, że nie ma specjalnej szansy na trafienie, choć zaklęła lekko, gdy kule nawet nie drasnęły strażników. Schowała się do korytarzyka. Schowała kolta do kabury i przytuliła się do ściany, czekając na rozwój wydarzeń. Długo nie musiała czekać. Ten najbardziej narwany rzucił się na nią z nożem w dłoni.
Jeden strzał. Facet upadł, krzycząc z bólu. Drugi strzał w następnego również sprawił, że rozciągnął się na ziemi jak długi, jęcząc cicho.
– Santa Maria! – krzyknął ostatni ze strażników, po czym schował się za węgłem, by przeładować gnata. Pryde przeładowała peacemakera i postanowiła wyjść z ukrycia.
– Nie strzelaj! – krzyknęła. Mijając obu wijących się z bólu Meksykańców, wykopała im z zasięgu rąk oba noże.
– Dios te salve María, llena eres de gracia... – szeptał zbielałymi wargami ostatni strażnik, trzęsącymi się dłońmi ładując pociski do komory.
– Usted no tiene que morir – powiedziała dziewczyna, wychodząc z korytarza i trzymając go na muszce.
Mężczyzna zbladł lekko, trzymając przedostatni nabój w dłoni.
– Usted me dejará vivir? – zapytał z pewną nadzieją.
– Cáigale arma – powiedziała spokojnie, nadal trzymając uniesioną broń.
W tej chwili Kitty ujrzała na ścianie cień. Odwróciła się błyskawicznie, na tyle szybko, by w locie trafić skaczącego w jej stronę rannego strażnika. Facet zwalił się na ziemię, nieprzytomny... lub martwy... Nie obchodziło jej to. Odwróciła się w stronę tego bardziej rozsądnego.
– Cáigale arma – powtórzyła. Posłusznie rzucił kolta daleko od siebie.
– Vaya a ellos y en el piso – rozkazała.
– Sí, sí, enseguida, seniorita! – przytaknął ten skwapliwie.
– Usted significa primero, o en segundo lugar uno? – spytał po chwili.
– Saque su camisa y átelo – poleciła. – Esto vivo.
Mężczyzna zdjął koszulę i związał swego bardziej przytomnego wspólnika.
– Qué sobre mi otro amigo? – zapytał.
– Ahora usted, coloca, sus manos en su cuello – powiedziała spokojnie.
Spojrzał na nią niepewnie, ale położył się wolno twarzą do ziemi.
– El está muriendo, usted no puede ayudarle, su avería – dodała. Uklękła na jego plecach, oddarła kawałek swojej zdobycznej, lekko przydługawej koszuli i związała go starannie.
– Pero seniorita, él todavía está respirando! – zaprotestowal niewyraźnie.
– Pero no puedo ayudarle. Yo advertir usted – odpowiedziała Kitty, podnosząc się. Naładowała peacemakera na nowo przy wtórze jęków postrzelonego strażnika. Wreszcie mogła obejrzeć to miejsce. Była to wartownia i wzrok Pryde przykuł przede wszystkim stojak z bronią. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie wziąć Winchestera, jednak uznała, że byłby mocno nieporęczny. Stół, łóżko i krzesła nie wyglądały interesująco. Spojrzała jeszcze w wychodzący z pomieszczenia korytarz i z pewną ulgą stwierdziła, że jest pusty. Zanim jednak zaczęła biec, zajrzała do pobliskiej celi. Gdy otworzyła jej drzwi, zobaczyła ludzi leżących na ziemi i wijących się z bólu. Już miała zrobić krok do przodu, gdy jej wzrok przykuły nietypowe rany na ich ciałach. Rany po ugryzieniach.
Pryde krzyknęła, zatrzasnęła drzwi i pobiegła do wyjścia z wartowni. Biegła przed siebie, ile sił. Zostawiła za sobą trzy trupy, dwóch dogorywających kolesi i jednego myślącego na tyle, by zrozumiał, że nie ma innego wyjścia, jak się poddać. Wprawdzie miała w planach dość konkretne zaszkodzenie Monsieur Lupinowi, ale obawiała się, że bardziej radykalne wprowadzanie tego planu w życie mogłoby wpłynąć na jego, i tak już średnio dżentelmeńskie, maniery.
Skręciła w kolejny zaułek, gdy nagle całym korytarzem zatrząsł niezwykle potężny wstrząs, na tyle silny, że niemal ściął ją z nóg. Co to było? Wyglądało to niemal, jakby cały ten kompleks miał zamiar się zawalić, jednak... nie. Drżenie ziemi po chwili ustało i tylko kiwające się lampy zdradzały, że coś się stało.
Kitty ruszyła dalej, klnąc w duchu wszelkie lochy, labirynty i inne smoki. Oraz wilkołaki. Z trudem wyhamowała przez wyrosłą znienacka ścianą. Spojrzała w lewo – przejście. Wrodzona ostrożność nakazała jej szybko rzucić okiem na korytarz. Cofnęła jednak błyskawicznie głowę i udało jej się to zrobić na tyle szybko, by trzy kule gwizdnęły jej koło ucha.
Odetchnęła głęboko, wystawiła peacemakera i strzeliła dwukrotnie na oślep w domniemane miejsce, gdzie znajdowali się przeciwnicy. Usłyszała wściekły krzyk bólu.
Ponownie wystawiła głowę. Na środku korytarza leżał wijący się z bólu mężczyzna. Ale on mógł być odpowiedzialny tylko za jeden, góra dwa strzały. Gdzie byli tamci?
Ledwo zdołała się cofnąć, gdy huknął następny strzał. Krzyknęła cicho, bo kolejny odłamek skały ugodził ją w policzek. W przeciwieństwie do efektów poprzedniej strzelaniny, ta rana była głębsza i zdecydowanie bardziej bolesna. Teraz to się zdecydowanie zdenerwowała.
– Wyłaź, bydlaku – wrzasnęła. – Jeden na jeden!
– Jeszcze nie zwariowałem, dziwko – odpowiedział zachrypły głos. – Najpierw rzuć spluwę, a potem się zastanowię, czy najpierw cię zastrzelę, czy zerżnę...
– Sam sobie w tyłek wsadź! – krzyknęła.
Nabrała powietrza, obliczyła w myślach swoje szanse. Wyglądało na to, że tam czaił się jeden. Miała większe szanse spróbować go zastrzelić w ruchu, niż siedzieć tu i czekać, aż ją zaatakują z dwóch stron.
Wymamrotała coś pod nosem i wyskoczyła na korytarz. Kula uderzyła tuż obok, ale nawet odłamki nie miały prawa jej uderzyć. Była za szybka. Kiedy wpadła do rozwidlenia, gdzie znajdował się zaskoczony Meksykanin, odruchowo wycelowała i strzeliła. O dziwo, trafiła. I to w sam środek brzucha. Zawył i upadł na kolana, bezskutecznie usiłując utrzymać w dłoni kolta. Broń wypadła mu jeszcze zanim Pryde dokładnie wycelowała w jego głowę.
Klik.
Zaskoczona jeszcze raz nacisnęła spust. Klik. Rewolwer się po prostu zaciął. Odrzuciła go w bok, jednym szybkim kopnięciem odsuwając kolta ofiary od jego spazmatycznie poruszającej się dłoni. Sięgnęła do kabury, gdy usłyszała spokojny, znany już jej głos.
– Panno Pryde, radziłbym jednak trzymać ręce z daleka od tej kabury, albo będę zmuszony zrobić pani krzywdę.
Lupin!
Odwróciła się błyskawicznie i ujrzała swego adwersarza wraz ze swym nieodłącznym przydupasem, panem Fromage.
A za nimi trzech kolesiów, już ładujących broń. Jeden wydał jej się dziwnie znajomy. Serce zamarło jej na chwilę, gdy rozpoznała jego rysy. Andre w wersji... hmmm... bardziej ludzkiej.
– Panno Pryde...
Kitt błyskawicznym ruchem dobyła kolta z kabury i wycelowała dokładnie w Lupina. Fromage podniósł swój rewolwer, Meksykanie, acz zaskoczeni, również podnieśli winchestery. Pryde w duchu pomodliła się do wszystkich bóstw opiekuńczych. Da radę zastrzelić Lupina, ale sama kulki nie uniknie...
– Mamy pat, panno Pryde. Zapewne uświadamia sobie pani, że nie zdoła wyjść z tej sytuacji z życiem. A ja obiecałem, że pani przeżyje. Czyżby mnie bardziej na nim zależało niż pani? – powiedział spokojnie.
Zauważył, jak drżą jej wargi. Dłoń jednak nie poruszyła się nawet o milimetr. Palec nadal tkwił na spuście.
Jednemu z bandziorów nerwy puściły. Wystrzelił, ale Kitty nie musiała się nawet uchylać. Kula poszła w zupełnie inną stronę.
– Nie strzelać! – krzyknął Lupin.
Lekko zaskoczony Fromage opuścił broń. To samo zrobili Meksykanie.
Pryde podjęła decyzję. Nacisnęła spust. Jednak w chwili, kiedy zwolniła mechanizm spustowy, Lupin nagle skoczył w przód. Kula trafiła go w pierś, jednak nie zdołała go zatrzymać. Przeciwnie, ciało zdawało się wchłonąć pocisk tuż przed tym, jak mężczyzna transformował w wilkołaka. Znajdująca się na trajektorii jego skoku dziewczyna nie była w stanie nawet drgnąć, nawet krzyknąć, gdy stworzenie zwaliło ją z nóg, wbijając szpony w jej ramiona. Uderzyła mocno o ziemię, z ust wydarł się przerażony krzyk. Zacisnęła oczy. W korytarzu słychać było tylko jej głośny i przyspieszony oddech. Zagryzła wargi, by nie krzyczeć z przerażenia. Była bezsilna, bezwolna, czując oddech wilkołaka na swojej twarzy, jego pysk przy jej szyi.
Nagle ucisk zelżał. Wilkołak wstał, zapewne z powrotem przemienił się w człowieka, gdyż Pryde usłyszała jego głos.
– Jedynym powodem, dla którego nie pozostanie pani na tej podłodze dla wzmocnienia morale moich ludzi, jest brak czasu. Potem się zastanowię. Jean – rzucił, a dziewczyna usłyszała odgłos kroków – zwiąż ją. Zaknebluj. Mam już dosyć wrzasków w tym miejscu.
Fromage brutalnym szarpnięciem postawił ją na nogi. Przycisnął dziewczynę twarzą do ściany, wyłamał jej ręce i związał tak mocno, że poczuła, jak sznur wbija się jej w nadgarstki. Z oczu pociekły jej łzy, gdy do więzów dorzucił jeszcze knebel.
– Jak tylko skończymy z pani przyjaciółmi, panno Pryde, porozmawiamy inaczej. André, zamknij ją w celi i pilnuj jej. W środku – dodał lodowato.
Kitty zemdlała w chwili, gdy André zaczął się przemieniać.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Kazeite
Strzelec
Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/10 Skąd: znienacka :)
|
Wysłany: Czw 17:20, 06 Kwi 2006 Temat postu: |
|
|
Piątka mężczyzn rozejrzała się po swoim nowym otoczeniu, zauważając jego wyraźną zmianę. Nie znajdowali się już w naturalnej jaskini, bądź nawet w wykutym skale szybie kopalnianym. Stali w korytarzu, którego ściany i sufit wykonane były z dopasowanych do siebie kamieni, podpartych w równych odstępach przez drewniane podpory z zawieszonymi na nich lampami naftowymi zapewniającymi przyzwoite oświetlenie.
– Nie wiem gdzie, ale do czegoś dochodzimy – skomentował Londern. – Pytanie czy to jest dobry kierunek...
Reszta puściła jego zrzędzenie mimo uszu i ruszyła ostrożnie korytarzem, toteż rad nierad ruszył za nimi. Zresztą już kilka kroków dalej doszli rozwidlenia drogi, formującego jakby wielkie widełki.
Przez moment stali w milczeniu, zastanawiając się w którą stronę pójść... I właśnie wtedy z obu korytarzy dobiegł ich cichy, lecz doskonale znajomy odgłos – niski, złowieszczy warkot, pochodzący z gardeł kilku wybitnie wrogo nastawionych zwierząt.
– Dlaczego mam wrażenie, że żadne wyjście nie jest dobre? – zapytał sarkastycznie Sage.
– Podziękuj swojemu partnerowi za ograniczenie nam wyboru – odpowiedział mu z przekąsem Callahan.
Londern już miał zamiar powiedzieć dokładnie, co mogą sobie z tym ograniczeniem wyboru zrobić, gdy dostrzegł w korytarzu wyłaniające się ciemne, kudłate sylwetki. Wilki. Nie marnując czasu rzuciły się biegiem w stronę ludzi, gdy tylko ich dostrzegły.
Tym razem najszybciej zareagował Callahan, wyszarpując z kabur rewolwery, które plunęły ogniem w stronę biegnących zwierząt. Chociaż nie przyznałby się do tego nikomu, perspektywę walki ze „zwykłymi” wilkami, nawet szczerzącymi kły i mającymi wyraźny zamiar zrobienia mu krzywdy, preferował o wiele bardziej niż potykanie się z pająkami, niezależnie od ich rozmiarów.
– Wilki z drugiej strony! – krzyknął ostrzegawczo ksiądz, otwierając ogień w stronę drugiej odnogi. Gdy uwaga reszty skupiła się na nowym zagrożeniu, Londern dobił ostatniego wilka z pierwszej fali... I w tym momencie zobaczył, co posuwa się za nim.
– O, do diabła – wyrwało mu się.
Callahan nawet nie musiał się odwracać. Wystarczył mu słuch, który wyłapał znajomy odgłos setek małych odnóży na kamieniu.
Sage także nie był zachwycony obecnością pająków.
– Myślałem, że się już z nimi pożegnaliśmy – mruknął.
Londern zdecydowany był jednak uczynić to pożegnanie ostatecznym, toteż zakasał rękawy, skoncentrował się i zmarszczył brwi.
Wokół jego palców ponownie zaczęła przepływać mistyczna energia, a w jego ręce pojawiło się pięć złocistych kart, z których zaczęły wydobywać się miniaturowe błyskawice. Londern już przygotowywał się do rzucenia kantu, kiedy nagle zorientował się, że coś jest nie...
Z jego dłoni błysnął snop światła, zalewając cały korytarz oślepiającym światłem. Wśród huku mistycznej energii ledwie co można było rozróżnić syki i piski rozrywanych na strzępy tarantul, nawet po wielokroć powtórzone.
Gdy tylko światło przybladło, zgromadzeni mogli dostrzec, że kant Londerna zniszczył doszczętnie wszystkie pajęczaki, nawet dokładniej niż przedtem. Ich radość szybko jednak przerodziła się w niepokój, gdy kanciarz, ciężko dysząc, osunął się bezwładnie na kolana, brocząc krwią z nosa.
– Raz się na coś przydał – mruknął Sage.– Zbieraj się, panienko, nie mamy czasy na głaskanie cię po główce, Londern.
Jackson podszedł do Londerna, bezceremonialnie podniósł go do pionu za kołnierz i trzepnął lekko po twarzy.
– Stoisz czy leżysz? – spytał.
– Wolę leżeć, ale przeżyję – stęknął Londern.
– Świetnie się składa – zauważył Callahan, widząc zbliżające się z przeciwnej strony kolejne tarantule. Wprawdzie tylko trzy, ale jedne z tych większych, a dodatku na tyle duże, by zasłaniać siebie nawzajem. Co prawda oznaczało to, że atakować mogłaby tylko jedna naraz, jednak jednocześnie stanowiłaby ona żywą tarczę dla swoich koleżanek, co dosyć łatwo umożliwiłoby im dojście na odległość ataku. Zbyt łatwo.
Callahan doszedł do wniosku, że stanie w tym przejściu jest wybitnie złym pomysłem. Jackson zresztą doszedł do identycznego wniosku i przerzucił sobie Londerna przez ramię, po czym ruszył w kierunku przeciwnym do tarantul, a za nim reszta, z niejakim obrzydzeniem rozdeptując resztki tarantulek pod obcasami. Sage zamknął pochód, nerwowo oglądając się przez ramię.
Minęli kolejny zakręt i wtedy właśnie Jackson poczuł kolejne szarpnięcie swojego amuletu. Podejrzewając pułapkę, zatrzymał się w miejscu, przepuszczając przed sobą księdza i Callahana, którzy jednak po chwili także się zatrzymali. Szeryf odwrócił się do niego z pytającym wyrazem twarzy, jednak Jackson odwrócił się do tyłu, by rzucić okiem na korytarz, którym przeszli. Stojący w zakręcie Sage miał równie pytający wyraz twarzy, natomiast ksiądz za nim wydawał się być...
Coś przeskoczyło w głowie Jacksona i pojął wreszcie, co dokładnie widzi. Dwóch księży. Jednego przy Callahanie, a drugiego za Sage'm.
– O cholera – podskoczył nerwowo Sage, który właśnie dostrzegł tę samą osobliwość.
– Widzę ojcze, że w twoim wypadku powiedzenie „wyjść z siebie i stanąć obok” nabiera dosłownego znaczenia – zauważył Jackson.
Ksiądz stojący przed nim nic nie odpowiedział, natomiast drugi zawrócił i zaczął iść spokojnym, wyważonym krokiem w stronę trzech tarantul, które właśnie pojawiły się w korytarzu. Gdy tylko do nich podszedł, pierwsza tarantula wyprostowała się na całą swoją wysokość, po czym uderzyła gwałtownie przednimi odnóżami... Te przeszły przez sylwetkę duchownego jak przez powietrze. Ten zaś obojętnie przeszedł wprost przez nie, tak jakby w ogóle ich tam nie było, po czym ruszył dalej korytarzem, znikając za zakrętem. Tarantule mając do wyboru albo kilka odległych celów, albo jeden pod nosem, który jednak z nieznanych im powodów nie dawał się trafić, zdecydowały się jednomyślnie na atakowanie celu bliższego, po czym płynnie zawróciły i ruszyły za nim.
– Hmmm, dobrze, że to ojczulek... Jakby to był podwójny Londern, to... – Sage wzdrygnął się na samą myśl. – Ale podwójna Pryde.... – mruknął z rozmarzeniem, które jednak trwało dość krótko, jako że doszedł do wniosku, że świat jeszcze nie jest gotów na dwie osoby o jej temperamencie.
Cała grupa ruszyła dalej korytarzem, mniej lub bardziej wdzięczna za zdjęcie im z karku tarantul. Wszyscy tak bardzo przywykli do walki z wynaturzeniami, że strzały które przywitały ich za kolejnym zakrętem, przyjęli niemal ze zdumieniem.
– Co do?! Te dranie do nas strzelają! – krzyknął zaskoczony Sage
– Niesłychane, prawda? – zauważył sucho Jackson, który nie siląc się na łagodność, doprowadził do kontaktu Londerna z podłożem i wyciągnął broń.
– Teraz to już na pewno jesteśmy na dobrym tropie, prawda? – skomentował Callahan, kładąc ogień zaporowy w kierunku strzałów.
Krótka chwila przerwy, którą uzyskał w ten sposób, pozwoliła mu na ocenę sytuacji. W głębi korytarza kilku Meksykan schroniło się za barykadą zaimprowizowaną z desek, krzeseł i stołów, a do pomysłu przepuszczenia drużyny bez walki, najwyraźniej podchodzili z wysoką niechęcią. Co gorsza, ich barykada, mimo iż stanowiąca ochronę bardziej psychologiczną niż fizyczną, utrudniała jednak celowanie. To jeden, to drugi próbował wychylić się zza węgła, jednak entuzjastyczny ogień Meksykan, który witał ich za każdym razem, prawie uniemożliwiał spokojne wycelowanie.
Sage zaklął pod nosem, gdy zbłąkana kula rozorała mu bok. Zaczynał mieć uczucie jakby zmienił się w magnes, ściągający wszystkie pociski ku sobie, a to mu się bardzo nie podobało.
– Wy skurkowańce jedne... – mruknął, ryzykując wysunięcie się z korytarza i kolejny rzut oka na sytuację. Powitał go co prawda gwizd kul, jednak zauważył coś, co jak sądził przy odrobinie szczęścia mogło szybko zakończyć tę wymianę ognia.
– Ogień zaporowy, poproszę? – zwrócił się do szeryfa, który właśnie zdążył załadować na nowo swoje rewolwery.
– Mogę zrobić znacznie więcej – uśmiechnął się Callahan, po czym odwrócił się i wysunął w światło korytarza, waląc z obu luf.
Zdołał trafić dwóch Meksykan ponad ich barykadą, zanim reszta pośpiesznie się za nią skryła. I o to właśnie chodziło Sage’owi – wsunął się za Callahana, wymierzył spokojnie, po czym oddał pojedynczy strzał, który bezbłędnie trafił w cel – lampę naftową zawieszoną na stemplu tuż przy barykadzie.
W pojedynku lampa kontra pocisk .45 ta pierwsza nie miała zbyt dużych szans, toteż buchając naftą z przestrzelonego zbiornika, roztrzaskała się o podłogę, a ciągle płonący knot podpalił wylane paliwo wraz wszystkim, co było nim pokryte, włączając w to tych Meksykan, którzy właśnie kryli się pod lampą. Wrzaski dochodzące zza barykady dobitnie świadczyły o tym, że strzelanie do czegokolwiek nie jest w tej chwili głównym priorytetem owych desperados.
– A Pan szedł przed nimi podczas dnia jako słup obłoku, by ich prowadzić drogą, podczas nocy zaś jako słup ognia, aby im świecić, żeby mogli iść we dnie i w nocy – zadeklamował ksiądz.
– Może trochę nie na temat, ale doceniam porównanie – mruknął Jackson, po czym dostrzegając okazję, skoczył do przodu, wyjmując z pochwy swoja maczetę.
Niczym błyskawica wielkości lokomotywy Union Blue dopadł pierwszego z brzegu Meksykanina i zakręcił nią młynka, zdejmując mu głowę z ramion tak sprawnym cięciem, że jej sombrero spadło z niej dopiero gdy uderzyła o ziemię. Zanim inni Meksykanie zdążyli otrząsnąć się z wrażenia bądź z płomieni, reszta drużyny była tuż przy doktorze i kilkoma salwami zakończyła walkę.
Kolejny korytarz, kolejny zakręt... I stanęli przed drzwiami w murze. Za nimi nie słychać było żadnego pościgu, ale zanim zdążyli poczuć ulgę, zza drzwi nagle dobiegło ich krótkie, gardłowe warknięcie. I co gorsza, jednomyślnie doszli do wniosku, że zdecydowanie nie był to dźwięk, który mógłby wydobyć się z gardła zwykłego wilka.
– Podłożę dynamit pod te drzwi – zaproponował ksiądz. – W ten sposób wilkołak w środku zostanie przynajmniej ogłuszony.
– Padre, nie dynamitem, ja to delikatniej załatwię – zaoferował się Londern.
– Myślicie, że trzymają tam Pryde? – zapytał Sage.
– Jackson wzruszył ramionami.
– Jest to możliwe, choć prawdopodobieństwo tego nie jest tak duże, jakbym chciał – przyznał.
– Dobrze, Londern, co możesz zrobić? – zapytał Callahan.
– Niemal bezwiednie wymienił bębenki w swoim kolcie, zamiast zwykłych nabojów ładując te ze srebrnymi czubkami. Widząc to Sage pośpiesznie poszedł w jego ślady.
– Mogę wam delikatnie te drzwi usunąć... A wtedy wy możecie dobić ten pomiot szatana bez uszkadzania panienki – zaoferował się Londern, jednak ksiądz położył mu dłoń na ramieniu.
– Jeśli trwamy w cierpliwości, wespół z Nim też królować będziemy – oświadczył.
– Znaczy? – zapytał niecierpliwie Londern.
– Znaczy, poczekaj chwilę – oświecił go Jackson.
Nie musieli długo czekać – chwilę później Sage drgnął nerwowo, gdy nagle ze ściany wyszedł drugi ksiądz, który jednak niemal natychmiast rozwiał się niczym dym na wietrze. Prawdziwy duchowny z zamkniętymi oczyma przechylił głowę.
– Widziałem wnętrze tej celi. Są w niej dwa naradzające się wilkołaki – powiedział w końcu, otwierając oczy.
– Eee... Jak to, naradzające się? – zdziwił się Callahan.
– No jeden na drugim siedzi i wydają jakieś bezbożne dźwięki. Ani chybi się naradzają.
– Cholera, Kitty musi być w drugim skrzydle... – zafrasował się szeryf.
– Pewnie tak... A te tutaj możemy może wysadzić? – zasugerował ksiądz.
– Zachowajmy dynamit na czarną godzinę – zadecydował Callahan.
– No może tez racja... Zasypiemy wejście jak będziemy wychodzić.
– A jak dokładnie wyglądały te wilkołaki? – spytał doktor, który jakoś nie potrafił sobie wyobrazić wilkołaków zaangażowanych w jakąkolwiek konwersację. A biorąc pod uwagę dotychczasową postawę wielebnego, nie był skłonny ufać bezgranicznie jego ocenie sytuacji. - I gdzie dokładnie były, księżulku... –postanowił doprecyzować pytanie.
– Właśnie. Musimy dokładnie wiedzieć gdzie są. – zgodził się z nim szeryf.
– Jak wilkołaki... Nie potrafię ocenić, czy to była rozmowa czy losowo wygenerowane fale dźwiękowe.
– Padre, a nie chciałbyś się przypadkiem przekonać, jak wygląda wilkołak nafaszerowany srebrem? – zapytał od niechcenia Sage. – Bo ja bardzo.
– Dobry wilkołak to martwy wilkołak. Czego chcieć więcej? – wzruszył ramionami ksiądz
– Ja chciałbym zauważyć, że my tu marnujemy czas – zaczął się irytować Callahan.
– A może szanowny pan Samuel, piękne biblijne imię, ma jakieś konszachty z tymi przeklętymi duszami? – zauważył nagle ksiądz.
– Ja nie wiem jak wy, ale ja nie zamierzam polegać na tym, co mówi ten fanatyk – powiedział spokojnie Sage.
– Coś mi się widzi, że ksiądz stosuje zasadę „Zabij wszystkich, Bóg rozpozna swoich”... Gdzie to było, ojcze? – głos doktora wyraźnie sugerował, że nieprecyzyjna odpowiedz jest wysoce niewskazana.
– Dobra, Londern, rób łubudubu, tylko tak delikatnie, żeby sufit został. Ja razem z Sage'm wpadamy do środka i przyklękamy. A nad nami doktor pociągnie ze strzelby – szybko ustalił Callahan.
– To jest dobry plan – powiedział zadowolony Sage. – Przynajmniej nam sufit nie zleci na głowy.
– Sie robi szeryfie – uśmiechnął się paskudnie Londern.
– W jego rękach pojawiła się złota talia, z której moment później buchnęła niemal niewidoczna fala uderzeniowa, która walnęła w drzwi i rozerwała je na kawałki.
Pomimo swoich wyostrzonych zmysłów, a może właśnie dokładnie przez nie, gdy drzwi do celi rozpadły się w oślepiającym błysku światła, to stojący w niej wilkołak w zaskoczeniu zdołał tylko zmrużyć ślepia, gdy do środka już wpadli szeryf i rewolwerowiec. Aczkolwiek Sage na widok potwora zawahał się na ten jeden krytyczny moment, to Callahan nie miał żadnych oporów – jego rewolwery plunęły ogniem, wyrywając krwawe dziury w klatce piersiowej wilkołaka, a chwilę później wszelkie wątpliwości co do wyniku starcia rozstrzygnął doktor, podkreślając swoje wejście celnym strzałem z Wygara.
Callahan w ułamku sekundy obrzucił wnętrze celi spojrzeniem. Wilkołak, przewrócony stołek, barłóg... i Katherine Pryde, związana i skulona w kącie. Nie bacząc na to, że poszatkowane cielsko wilkołaka nie przestało jeszcze drgać, Callahan w jednej chwili był przy dziewczynie, mocując się z jej więzami.
– Spokojnie, szeryfie – powiedział doktor. – Pozwól, że panną Pryde najpierw zajmę się ja.
Po tych słowach zdecydowanie odsunął szeryfa od Kitty, po czym wyciągnął spod koszuli swój amulet i przyłożył go do czoła dziennikarki. Przymknął oczy. Po chwili opuścił amulet, który zawisł mu swobodnie na szyi i zaczął ją rozwiązywać.
– Nie czuję w niej nawet śladu „choroby” – powiedział uspakajająco.
– Callahan odetchnął z ulgą, po czym podszedł do doktora, wyjął Kitty knebel z ust i pomógł jej wstać na równe nogi.
– Oż ch... cholera – pierwsze słowa mocno sponiewieranej i ogłuszonej Pryde na pewno nie licowały z utrzymywanym czasami wizerunkiem damy.
– Kiedy tylko poczuła grunt pod nogami, zawisła na Callahanie i przez dobrą chwilę nie pozwoliła mu złapać oddechu. Ten nie dał po sobie poznać, jak jemu ulżyło.
W końcu Kitt uznała, że dalsze wyrażanie wdzięczności mogłoby obrażać dobre obyczaje, toteż odsunęła się minimalnie od Callahana i nie wypuszczając go z objęć, obrzuciła całą gromadkę uważnym spojrzeniem. Sage odpowiedział jej tym samym, poświęcając jedynie drobny ułamek sekundy więcej na otaksowanie jej podartej koszuli.
Szeryf obejrzawszy się mimochodem przechwycił jego spojrzenie i coś jakby w nim się odetkało: szybko wyswobodził się z ramion Kitty i otworzył swój plecak.
– Lupin? – rzuciła pytająco.
– Nie spotkaliśmy go. Ale mam coś dla ciebie – powiedział, wyjmując z plecaka rzeczy Pryde, które poprzedniego dnia zostawiła w biurze. Zmęczona i brudna twarz Pryde rozjaśniła się w szerokim uśmiechu ma widok płaszcza i gatlingów.
– Dzięki, John – wymamrotała. – Wszystkim dziękuję. Ale nie bardzo mamy czas, wiecie?
– Jakby potwierdzając jej słowa, do środka celi wpadł Londern.
– Kompania, mamy kłopoty! – krzyknął.
Pryde narzuciła na siebie płaszcz i wzięła do ręki swój pistolet Gatlinga, po czym ruszyła za resztą na zewnątrz celi. Widok, jaki ujrzała, nie był zachęcający. Podłoga korytarza była po prostu niewidoczna pod ruchomym dywanem małych tarantul zmierzających w ich stronę, nad którymi sunęli ich więksi kuzyni. Sądząc po odgłosie warczenia, pochód zamykały też wilki, co dopełniało obrazu całości.
– Stąd nie ma wyjścia! Powstrzymajcie ich, potrzebuję czasu! – krzyknął doktor, po czym nagle skupił się i zaczął wykonywać gesty dłońmi.
Czasu na co, chciał zapytać Callahan, ale zamiast tego po prostu uniósł oba kolty i zaczął strzelać w stronę pierwszego dużego pająka, w duchu przeklinając fakt, że okoliczności zmuszały go do wywalania drogiej amunicji na „zwykłe” tarantule.
Pryde stanęła obok niego, po czym nacisnęła spust swojego Gatlinga, z odgłosem dartego płótna posyłając w stronę zwierząt rój kul.
Londern przez chwilę kombinował, jakby tu wcisnąć się pomiędzy nich, jednak kubatura korytarza niezbyt na to pozwalała. Widząc jego wysiłki Sage przewrócił oczyma, po czym wyciągnął mu z kabury kolta i wysunął ponad ramię szeryfa chwilę potem, gdy wystrzelił ostatni pocisk.
Ten, nie oglądając się nawet do tyłu, złapał broń i zostawił w ręku Sage’a swojego pustego kolta, którego ten zabrał i zaczął uzupełniać w nim amunicję.
Gatlinga Kitty wypluł tymczasem z siebie ostatnią kulę.
– Pani pozwoli – usłyszała za sobą uprzejmy głos i chwilę potem została łagodnie, acz stanowczo odsunięta do tyłu, podczas gdy miejsce obok Callahana zajął nieznany jej mężczyzna w brązowym surducie, który rozpoczął ostrzał tarantul ze swojej strzelby.
– Dobra, szeryf, odsuń się, to walnę! – krzyknął Londern, zrozumiawszy schemat, toteż gdy chwilę później John cofnął się do tyłu, Howard z ochotą zajął jego miejsce, przygotowując się do rzucenia kantu.
Tymczasem Sage wcisnął do komory ostatni świeży nabój, podał szeryfowi jego kolta i zajął się nabijaniem otrzymanego w zamian rewolweru Londerna. Callahan naładował swój rewolwer w równie rekordowym tempie, przerywając tylko po to, by podać księdzu swoją strzelbę w miejsce jego własnej, którą ten właśnie opróżnił z nabojów.
I tak to przebiegało przez następne kilka minut, z tą różnicą, że ich zmiany stawały się coraz częstsze, a ruchy szybsze i bardziej zdeterminowane. Jak dotąd jakoś się utrzymywali, aczkolwiek coraz większej ilości tarantulek udawało się przebić przez ich ogień, atakując stopy i łydki, zmuszając do nerwowego przebierania nogami, które w innych okolicznościach byłoby pewnie zabawne. Gdyby nie byli tak zaabsorbowani strzelaniem, zauważyliby, że doktor nie utrzymuje już dłużej kontaktu z podłożem. Wzniósł się w powietrze na kilka centymetrów, pojawiła się wokół niego dziwna poświata, która stopniowo, niczym woda, zaczęła rozlewać się wokół, omywając także jego towarzyszy.
Nagle Jackson rozpostarł dłonie, a spomiędzy nich wystrzelił w górę potężny promień energii, który uderzył w strop celi i po prostu go zdezintegrował. Do celi wpadło światło słoneczne z pionowego otworu, który pojawił się nad nimi, świecąc prosto w dół przez dwadzieścia metrów skały. Otwór ten był na tyle szeroki, że wszyscy równocześnie mogli się w nim zmieścić. Problem polegał na tym, że tunel wypalony przez doktora miał całkowicie stopione i gładkie ściany.
W tym momencie pozostali członkowie drużyny zaczęli także unosić się w powietrzu i razem z doktorem powoli wznieśli się w górę ku słońcu. Pomimo zdziwienia widocznego na ich twarzach, nie przestawali strzelać w kierunku potworów, które nie przytrzymywane już na zewnątrz, dostały się do celi gdy cała szóstka uniosła się poza ich zasięg ku górze....
Gdy dotarli na powierzchnię, przesunęli się nad twardy grunt i nagle na niego opadli, co u obecnej tutaj przedstawicielki płci pięknej sprowokowało dość niecenzuralną reakcję werbalną.
– Ojcze... Najwyższy czas na oczyszczający ogień apokalipsy... – ciężko dysząc powiedział doktor do księdza.
Ten z zimnym uśmiechem wyjął z torby kolejną laskę dynamitu, podpalił, po czym niemal niedbałym ruchem wrzucił do dziury, z której przed chwilą się wyłonili.
– Padnijcie, naiwniaki – mruknął Sage, razem z resztą cofając się na bezpieczną odległość.
Eksplozja, która nastąpiła chwilę potem, zbiła ich z nóg, co jednak w niczym nie zdołało pomniejszyć odczuwanego przez nich uczucia satysfakcji.
Przez dłuższą chwilę leżeli po prostu na ziemi, rozkoszując się możliwością przebywania na otwartej przestrzeni wolnej od hord pająków i innych wrogo nastawionych zwierząt, wreszcie jednak Callahan stwierdził, że czas spoczywania na laurach jeszcze nie nadszedł.
– Dobrze, ktoś wie, gdzie jesteśmy? – zapytał rzeczowo.
– Chwileczkę – powiedziała dość niewyraźnie Pryde. – Lupin... Tam w celach było całe mnóstwo pogryzionych ludzi. Na dodatek planuje... – tu urwała, podejrzliwym spojrzeniem obrzucając nieznanego jej uczestnika wycieczki.
– To jest... mój dawny towarzysz podróży. On wie wszystko – uspokoił ją John.
– Pryde obrzuciła Księdza kolejnym powątpiewającym spojrzeniem, ale skoro John za niego ręczył...
– Lupin planuje zebrać armię, panowie. I wybaczcie, ale ja bym się wolała z nią nie zetknąć, jak mu plan wyjdzie. Tego bydlaka trzeba odstrzelić i to jeszcze przed pełnią.
– Dlaczego przed peł... Aaaa... – zorientował się Callahan.
– Hmm, pełnia jest za dwa tygodnie – wystękał doktor zbierając się z ziemi. Widać było po nim, że jego czary, jakakolwiek była ich natura, krańcowo go wyczerpały.
– Nie mówię teraz – zdenerwowała się Kitty. – Marzę o kąpieli, łóżku i śnie. Natomiast nie chcę was martwić, ale nie zdziwiłabym się, jakby się kilku znajomych panów pojawiło w Prosperity – głos jej się nagle załamał.
Poziom adrenaliny w jej krwi zaczął już opadać, a wraz nim dały znać o sobie zmęczenie i emocje. Callahan widząc, jak Kitty zaczyna się trząść, wziął ją w objęcia i przytulił.
– No już, już, dobrze... – powtarzał bezradnie, gładząc ją po włosach, czując, jak jej ramionami zaczyna wstrząsać nerwowy płacz.
Reszta jego towarzyszy wstała na nogi, rozważając ich kolejny krok...
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Kazeite
Strzelec
Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/10 Skąd: znienacka :)
|
Wysłany: Sob 20:33, 08 Kwi 2006 Temat postu: |
|
|
Rozglądali się wokół, dyplomatycznie starając się nie zwracać uwagi na szlochającą Callahanowi w koszulę Kitty Pryde. Wprawdzie przynajmniej dwóch miało ochotę całą sytuację dosadnie skomentować, ugryźli się jednak w język i przez chwilę stali w milczeniu. Gdy wreszcie dziewczyna uspokoiła się i wstała, podniósł się również szeryf. Popatrzył na resztę grupy, jakby chciał uciąć w zarodku wszelkie komentarze, ale żaden z panów nie powiedział ani słowa. Do właściwych wniosków doszli już bowiem wcześniej, kiedy jak wariat popędził za porywaczami Kitty.
– Dobra, to gdzie teraz? – pierwszy odezwał się Londern, o dziwo do rzeczy.
– Trzeba wrócić do Prosperity – odpowiedział spokojnie Sage.
– Najpierw to trzeba wrócić po konie. – odpowiedział szeryf – Sage, pomóż doktorowi, bo słabo wygląda – polecił po chwili.
– Jasssne, ja doktorka, a ty panienkę – mruknął z ironią Sage. Podszedł jednak do Jacksona, który wyglądał jakby miał zaraz upaść.
– Okej, Sage. Tylko powiedz mi, jak my mamy wrócić do Prosperity? Bo według mojej obiektywnej oceny to jesteśmy na zadupiu zwanym zadupiem świata.. – odciął się Howard, doskonale ignorując Callahana.
– Jak? Bardzo prosto. Widzisz ten słup dymu? – szeryf zwrócił uwagę swojego zastępcy na kurzawę bijącą w niebo kilka kilometrów dalej.
– Taak? – odpowiedział niepewnie Londern.
– Świetnie. Pójdziemy właśnie w tę stronę – zakomunikował Callahan.
Zebrani popatrzyli po sobie z lekkim zniechęceniem. Wszyscy byli wykończeni, za wyjątkiem kilku osób niezdolni nawet do zwyczajowych kłótni. Ewidentnie najgorzej wyglądał Jackson, a podtrzymujący go Sage był sponiewierany w niewiele mniejszym stopniu. Callahan wziął na ręce Kitty i powoli ruszył przed siebie. Londern szedł o własnych siłach, choć tuż u jego boku maszerował ksiądz.
Niestety, po kilkunastu minutach stało się jasne, że w ten sposób nigdzie nie dojdą. Obawiali się również, że w razie jakiegokolwiek ataku nie mieliby jak się bronić. Kitty uniosła głowę i obrzuciła całą drużynę badawczym wzrokiem. Zdecydowanie nie wyglądało to najlepiej.
– John – mruknęła cicho. – Gdzie macie konie?
– Przy... huff... kopalni – wymamrotał Callahan, nie mając siły i ochoty na jakąkolwiek rozmowę.
– Phhhff...– ledwo jęknął Howard, próbując odpowiedzieć dziennikarce bardziej obszernie.
Kitty westchnęła. Dość tego dobrego...
– Możesz mnie postawić – zasugerowała szeryfowi. – Będzie ci lżej.
– Na pewno? Nie upadniesz mi tu? – zapytał ponuro Callahan.
– Teoretycznie nie – mruknęła pod nosem. Nigdy się nie wie, dopóki się nie sprawdzi...
Callahan nie miał w zwyczaju odmawiać damom i nie miał zamiaru zacząć teraz, toteż posłusznie postawił Kitty na ziemię. Ta się zachwiała z lekka, ale ustała.
– Zostańcie tutaj – powiedziała dużo bardziej pewnym głosem, niż się czuła. – Ja pójdę po konie.
Sage zlustrował ją uważnym spojrzeniem.
– Chyba raczej popełzniesz... – mruknął pod nosem. Callahan był tego samego zdania.
– O nie, nie puszczę ciebie samej – zaoponował.
Nikt nie zwracał specjalnej uwagi na duchownego. Ten nagle ukląkł i pogrążył się w modlitwie, co o mało nie wywołało złośliwych komentarzy Londerna. Na szczęście z bliżej nieokreślonych przyczyn odczuwał respekt przed duchownym. Nie odezwał się również ani słowem, kiedy nagle pojawiła się klacz wielebnego, piękna rasowa Apokalipsa.
– Panienka zostanie – skłonił się ksiądz i ruszył na koniu w stronę słupa dymu.
Towarzystwo popatrzyło po sobie lekko zdziwionym spojrzeniem, ale nie powiedzieli ani słowa. Usiedli z wielką ulgą i zbierali siły do dalszej wędrówki. Londern mamrotał coś o tym, że umiera i nikt się tym nie przejmuje. I rzeczywiście, Callahan nie miał siły nawet kazać mu się zamknąć. Najbliższa temu była Kitty, ale postanowiła przynajmniej przez resztę dnia nie przypieprzać się do człowieka, który ją ratował. Szczęśliwie jakiś kwadrans później ksiądz pojawił się wraz z wierzchowcami całej reszty.
Chyba jeszcze nigdy nikt się tak nie ucieszył na widok duchownego. Jackson wpakował się na swojego konia i prawie się na niego położył. Sage, który szybko dosiadł swojego, podjechał do niego z prawej strony i zamierzał jechać tuż obok, na wszelki wypadek. Londern wdrapał się na swojego bucefała i spojrzał ponaglająco na Callahana.
– A czy ktoś jest w stanie powiedzieć, gdzie jest Prosperity? – zapytała nieśmiało dziennikarka, nie bardzo wiedząca, co ma ze sobą zrobić.
– Jeżeli kopalnia była tam... to miasto jest... tam – Callahan pokazał w prawo.
Właśnie dostrzegł wadę w ich oryginalnym planowaniu, polegającą na tym, że nikt z nich jakoś nie pomyślał żeby wziąć konia dla niej... choć nie mógł powiedzieć, żeby mu to specjalnie przeszkadzało. Szybko zaimprowizował więc dodatek do planu, łapiąc Kitty w pasie i sadzając przed sobą na koniu.
Ruszyli wolno w stronę Prosperity. Większość uwagi poświęcali na utrzymanie się w siodle, bowiem coś podpowiadało im, że lepiej się stąd szybko zabierać. Niestety, szalony nieokiełznany galop mógłby się źle skończyć dla kilku osób, więc jechali szybko, acz bardzo ostrożnie, oglądając się jedno za drugim. Gdy minęli kopalnię i chatę McMuttona nie zaczepiani przez nikogo, w duchu odetchnęli. A gdy zza horyzontu wyłoniło się Prosperity Wells, rozluźnili się i pozwolili wierzchowcom doczłapać się do domu doktora.
Zsunęli się z koni, rozkulbaczyli je, przywiązali i weszli do środka. Jackson rozwalił się w fotelu, drugi zajął bezceremonialnie Londern. Sage usiadł gdzieś w kącie, tuż obok niego ksiądz. Callahan szukał jakiegoś wolnego krzesła. Pryde stanęła na środku, nagle opuszczona przez wszystkich. Nie zamierzała jednak robić z tego powodu rabanu, szalenie wdzięczna wszystkim obecnym, że znajduje się właśnie tutaj i w tym towarzystwie, a nie nadal w jednej celi z wilkołakiem.
– Więc, tego, jest jakaś odtrutka na ten jad tarantuli? – zapytał po chwili Sage.
– Na taką ilość jadu odtrutka jest w szafce z napisem rum – odpowiedział mu Jackson.
Kitty przyjrzała się szafkom w gabinecie, zlokalizowanie właściwej zajęło jej chwilę.
– Samuelu, czy byłbyś łaskaw mi powiedzieć, czy serio mówiłeś o tym – zapytała Pryde, wyciągając napitek.
– Tak, nalej panom szklaneczkę na wzmocnienie, bo ewidentnie tego potrzebują – uśmiechnął się Jackson.
– Ja.. hhyy... tez... prosz...ęęę. – wyjęczał Howard.
Pomimo tępego, bolesnego pulsowania w ciele Callahan znalazł dość sił, by skrzywić usta w uśmiechu słysząc prośbę Londerna.
Pryde rozejrzała się w poszukiwaniu szklanek. Znalazła jakieś dwie, wprawdzie nie pierwszej świeżości, ale założyła, że trunek odkazi wszystko. Nalała hojnie do obu i podała panom. Zaspokoiwszy najbardziej spragnionych nadal myszkowała w poszukiwaniu innych naczyń. Howard uśmiechnął się szeroko do Kitty, co miało oznaczać „Dziękuję”, wziął szklankę i zaczął sączyć jej zwartość, dając ukojenie bólowi.
– E, doktorku... serio mówiłeś... że rum wystarczy? – upewniał się Londern.
– Panie Londern, jestem w miarę pewien, że jad tego gatunku tarantuli jest względnie słaby. Porównywalny siłą z pszczelim – powiedział Jackson, a widząc rysujące się na twarzy Howarda pytanie o siłę owej względności, dodał. – W niebezpieczeństwie mógłby pan być tylko, gdyby wystąpiła reakcja alergiczna na jad, a ponieważ doszedł pan już tutaj bez żadnych efektów ubocznych, możemy to spokojnie wykluczyć.
– Ale nie będziemy musieli tańczyć czy coś takiego? – upewnił się zastępca.
– To czysty nonsens – obruszył się Jackson. – Panie Londern, do pańskiej wiadomości, doktorzy Savage i Hyneman udowodnili w swojej monografii, że założenie, jakoby wykonanie specyficznego tańca neutralizowało jad tarantuli jest jedynie mitem, nie mającym pokrycia w rzeczywistości. Panowie... i pani, najlepszym dowodem na siłę tego jad, a raczej jego brak, jest fakt, że ciągle żyjecie.
Zebrani popatrzyli na niego z tak zwanymi mieszanymi uczuciami, toteż doktor postanowił się odwołać do innych środków perswazji.
Czy ktoś z was czuje mdłości, zawroty głowy, bądź dzwonienie w uszach? – zapytał po chwili, a zobaczywszy przeczące ruchy głowami, skinął głową.
– To jest najlepszy dowód na to, że nic wam nie jest – oświadczył.
Pryde po chwili znowu zaczęła szukać innych naczyń. Znalazłszy kilka szklanych pojemników niewiadomego przeznaczenia, obwąchała je podejrzliwie. Nie woniały niczym konkretnym, podniosła je więc i zapytała doktora:
– Czy tego można użyć?
– Raczej nie, to naczynia po formalinie... Ale czego pani szuka?
– Kubków – odparła Katherine, jakby to było oczywiste.
– Na dole po lewej, tuż pod oknem, panno Pryde – westchnął doktor, uświadamiając sobie, dlaczego całe życie chciał być kawalerem. – Niech pani naleje jedną trzecią kubka dla każdego.
Gdy dziennikarka wykonywała polecenie doktora, Callahan zdjął swój płaszcz i kamizelkę, po czym rozpinając koszulę pod szyją usiadł przy stole, kryjąc twarz w dłoniach.
Pryde pospiesznie skończyła rozdawać „medykamenty”, z wyrazem najwyższego niesmaku wypiła swoją porcję i porzuciła wszelkie naczynia i butelki. Przykucnęła przy Callahanie.
– Wszystko w porządku? – zapytała z troską.
– Kitty, pomijając fakt, że pogryzło mnie gdzieś z tysiąc pająków i że nie potrafię wskazać miejsca na swoim ciele, które by mnie nie bolało, to tak – odparł z westchnieniem. – Zastanawiałem się tylko, co teraz zrobić.
Dziewczyna przyniosła sobie krzesło z gabinetu doktora i postawiła je tuż przy szeryfie.
– Trzeba wykończyć Lupina, panowie. – stwierdziła – Problem w tym, że jest nas trochę za... mało...
– Niemożliwe – westchnął sarkastycznie Londern, sycząc jednocześnie z bólu.
– Mogę zatelegrafować po... zespół muzyczny – skrzywił się Callahan. – Jest nadzieja, że ktoś będzie w pobliżu i przybędzie na czas.
– Przed pełnią? – zapytała Kitty. – Bo jak po, to po nas... Panowie, ja widziałam Lupina w akcji – powiedziała, pozornie spokojnie, choć głos jej się lekko załamał. – Nie mamy najmniejszych szans, jeśli będzie więcej wilkołaków takich jak on...
– Sage.. A pamiętasz... Tych.. amigos... Co.. – Howard miał coraz większe kłopoty z wysławianiem się – kiedyś... nam pomogli?
– A wiesz, jak ich znaleźć? – zapytał sceptycznie Sage. – Bo ja nie.
– Wiem.. telegraf... Oni potrafią... To co ja... Dawni znajomi ojca.. – odparł Londern
– Kolejni kanciarze? – zapytała Pryde. Niesmak w jej głosie mieszał się z pewną nadzieją.
– Najlepsi z najlepszych... Może... Nie są godni zaufania.. Ale moneta ich przekona – odpowiedział grabarz.
– No więc, jeśli chodzi o tych naszych amigos.. – wtrącił się Sage. – Mogą być przydatni.
Pryde uniosła brwi.
– No zaraz, o ile się orientuję, zwaliliśmy teatrzyk Lupina prosto na jego głowę – Callahan nie miał zamiaru desperować. – To chyba powinno na razie wystarczyć. A jak nie, to zawsze możemy uskutecznić szybką akcję obrzucenia jego włości paczuszką dynamitu.
– Zawaliliśmy mu kawałek kopalni, owszem – odpowiedziała spokojnie dziennikarka. – Ale jak już mówiłam, on planuje stworzenie armii wilkołaków. Musi mieć tego więcej. Nie wiem, gdzie.
– No dobra, może to trochę zbyt bezpośrednie podejście – szeryf uniósł ręce do góry. – Ale ktoś ma lepszy pomysł?
– Eeee, jeżeli wyjdziecie z lepszym rozwiązaniem, to proszę bardzo, Ale myślę, że w naszej obecnej sytuacji każda pomoc jest potrzebna. Poza tym, nasi amigos – tutaj Sage wskazał siebie i Londerna – są dość doświadczeni i mogą być naprawdę przydatni – dokończył z naciskiem.
– Sprowadzenie pomocy będzie trwało – zauważył Callahan. – A w tej chwili ostatnia rzecz, której Lupin się spodziewa, to nasz powrót z wybuchowymi niespodziankami. Na pewno nie będzie planował ataku frontalnego. Nie kiedy nie ma pojęcia, ile jego armii mu jeszcze zostało.
– My też nie wiemy – zauważyła spokojnie Pryde, odruchowo opierając się o Callahana. – Poza tym, Sage, ty zdaje się miałeś poobserwować tę willę? Dałoby się jakoś ją niezauważenie podejść?
– Hmm, mamy półkę skalną, z której możnaby przeprowadzić ewentualnie ostrzał. – stwierdził Sage po krótkim namyśle – W tym problem, że wtachanie tam Gatlinga nie byłoby łatwe.
– Najpierw takiego Gatlinga trzeba byłoby mieć – zauważył Callahan. – No chyba, że ten rusznikarz ma coś zachomikowanego w piwnicy – dodał po chwili.
– Z drugiej strony zwróćcie uwagę na położenie willi. W tak wąskiej gardzieli kanionu prawdopodobnie nie wiedzieliby, skąd dobiegają strzały. Chociaż wszelkie taktyczne rzeczy zostawiam wam, ja jestem tylko od zwiadu. No i rozrysowałem wam mniej więcej mapkę – Sage wyciągnął z kieszeni płaszcza niewielki zwitek papieru i przekazał go szeryfowi. Szczerze mówiąc, był lekko zaskoczony, że go jeszcze nie zgubił.
– Hmmm, jak na mój gust, napadanie na tę willę to samobójstwo – powiedziała cicho Pryde.
– A czy z tej półki dałoby się ich wykurzyć poprzez obrzucenie dynamitem? – spytał z nadzieją w głosie Howard. – I jakie są dobre pozycje taktyczne? – dodał po chwili.
– Hmm, myślę, że tak. Ale wierzcie mi, samo przedostanie się na tę półkę to już wiele – rzekł w zamyśleniu Sage.
– Ale obrzucenie ich dynamitem... Hm. Jeżeli mielibyśmy coś w rodzaju miotacza dynamitu, to moglibyśmy ostrzelać ich z bezpiecznej pozycji i uciec, zanim zdążą zareagować – podsunął pomysł Callahan.
Padre nagle wyprostował się na krześle i ze spojrzeniem utkwionym gdzieś w przestrzeni, wygłosił:
– Zbawienie w rękach syna Sokoła leży, który ze śmiercią nie raz się zmierzył i poległ, ale jako feniks z popiołu złamał pieczęć śmierci, a jego karta znów wróciła do talii... – ostatnie slowa zostały wypowiedziane wprost do Callahana.
– Syna sokoła? Martwego syna sokoła? – zapytał ten z lekkim zdziwieniem.
– E... ojczulku .. Czy dobrze się czujesz? – spytał Londern, patrząc dziwnie na duchownego.
– A tak właściwie – ożywiła się Kitty. – To kto to jest? – wskazała na księdza.
Padre ukłonił się Kitty.
– Jam jest sługa Boży, który niesie bliźnim pomoc w chwilach załamania – powiedział z emfazą.
– Też... – dodał Howard z lekką nutą sarkazmu.
– Ksiądz jest moim starym znajomym – odpowiedział Callahan. – Już nie raz mnie wspomagał w walce z... wrogami Strażników – dodał enigmatycznie.
– Taaaaak? – Pryde uniosła lekko brwi. – Ciekaawe... Wrogami Strażników, taaaa?
– A co nie jest wrogami Strażnika? – zapytał Londern retorycznie
– Cholera, przestańcie bełkotać, skupcie się na tej cholernej posiadłości. Słuchajcie uważnie, bo nie będę się powtarzał – powiedział z wyrzutem Sage. – I przypatrzcie się mapce. Może was oświeci.
– Powiedziałeś, że jedyną szansą jest ta półka skalna – powiedziała spokojnie Kitty. – W chwili, kiedy zobaczą, skąd strzelamy, jest po nas.
– Jeżeli wybierzemy dobrą porę dnia, nawet nas nie zauważą – powiedział spokojnie Irlandczyk.
– Ilu zdążymy odstrzelić, zanim się w końcu zorientują? – mruknęła Kitty – Niewielu. Tych, którzy są na zewnątrz, tak. Ale tych, którzy będą w willi, nie tkniemy.
– Co najmniej strażników na półkach, droga pani sceptyk, i JAK JUŻ MÓWIŁEM, nie będą wiedzieli skąd strzelamy – Sage zastanowił się nad tym, czy ratowanie dziennikarki było rzeczywiście takim dobrym ponysłem.
– Dobrze – prychnęła Kitty. – Już się nie odzywam.
– Przynajmniej połowa panów popatrzyła na nią z nadzieją w jej dotrzymywanie słowa.
– Ale.. Tutaj właśnie dynamit.. On ich wykurzy.. Mam nadzieję – dodał Howard.
– Dlatego, jak już mówiłem, dajmy sobie spokój ze strzelaniem i obrzućmy ich dynamitem. I tyle. Bez żadnego atakowania – tłumaczył wolno Callahan.
– Twój sarkazm, John, jest zbyt wyczuwalny – stwierdził Londern.
– Sarkazm? Mówiłem całkowicie poważnie – spojrzał na niego wilkiem szeryf.
– Ee... serio? – Howard popatrzył na niego z nielichym zdziwieniem.
– Serio. Dlaczego miałbym żartować, u licha?! – zirytował się szeryf.
– Bo to tak zabrzmiało... A poza tym ja poddałem ten pomysł – zaczerwienił się z lekka grabarz.
– No i? – rozłożył ręce Callahan.
Kitty zazgrzytała zębami. Tracili czas na bzdury.
– Macie JAKIKOLWIEK inny LEPSZY pomysł? – zapytał z naciskiem Sage.
– Sprowadzenie armii imperialnej – palnął Howard.
– Imperialnej? – zdziwił się Sage.
– Znaczy Stanów Zjednoczonych Ameryki – grabarz poprawił się szybko.
– Znasz jakiś regiment, który stacjonuje tydzień drogi stąd? Bo ja nie. A jak już jesteśmy przy tym temacie, znasz jakiś sposób sprowadzenia ich tutaj? Bo ja też nie – oświecił go Callahan.
– Wysłanie telegramu do wojska, że w tej dziurze stacjonuje pokaźnych rozmiarów armia wilkołaków? – zaproponował Londern.
– I jak sądzisz, jak wielu ludzi po drodze zapozna się z tym telegramem? – prawie warknęła Pryde, wstając z krzesła i zaczynając nerwowy spacer po pokoju. – I jak myślisz, jak znakomite efekty to da? Masowa panika?
– A poza tym, przecież wilkołaki oficjalnie nie istnieją – przypomniał mu Callahan.
– A jak sądzisz, po co istnieje Agencja i Rangersi? – jad ściekał z słów Kitty i przepalał podłogę.
– Dobra.. Zatem co szanowna rada Agencji i Rangersów radzi? – zirytował się Londern.
– Kurde, Londern, zrozum – prychnęła rozzłoszczona Pryde. – Musimy załatwić ich własnymi siłami. Tyle, że w bezpośrednim starciu mamy takie szanse jak...
– Jak karaluchy – podsunął ksiądz.
– Właśnie, dokładnie takie, ojcze – potwierdziła dziennikarka.
– TAK! Zatem co ROBIMY?! – wrzasnął Howard, po czym od razu tego pożałował, bo rany dały o sobie znać falami bólu.
– Obrzucanie dynamitem z półki skalnej to debilizm. Ale sam dynamit mógłby się przydać – Kitty jednak postanowiła zająć stanowisko w dyskusji. – Ponadto przede wszystkim sugeruję odpocząć – oparła się o ścianę. – W obecnej chwili żadne z nas nie jest w stanie wiele zrobić.
– Fakt, odpocznijmy, może również nasze myśli się rozjaśnią – Sage poparł Kitty.
– Taa.. Wiem.. Zatem coś wymyślcie i może zacznijmy od poskładania się do kupy, co? – zaproponował grabarz.
– I jeszcze jedno. Ja do swojego mieszkania nie wracam. Sama nie będę – oznajmiła Kitty.
– Myślę, że najlepiej by było, żebyśmy się zbytnio nie rozdzielali. Dlatego proponuję, żeby panna Pryde i Londern zamieszkali u szeryfa, a Sage i ksiądz u mnie – stwierdził Jackson.
– Cóż, nie pogardzę jakimkolwiek miejscem odpoczynku, więc miło z twojej strony, doktorku. I mów mi Mike – oznajmił Sage.
– Dobra.. Niech ta.. Ale dom grabarza też jest wolny... Tylko muszę, hm, trochę posprzątać – dodał Londern.
– Dom grabarza ma tę wadę, że jest na drugim końcu miasta – przypomniał właścicielowi Callahan.
– Fakt, dobrze byłoby się skupić w jednym miejscu... Niech będzie... – skrzywił się Londern.
Pryde wywróciła oczyma. Pod jednym dachem z Londernem...
– Przy okazji, Samuelu – powiedziała, delikatnie zsuwając płaszcz z ramion i zbierając włosy w węzeł na karku. – Czy mógłbyś spojrzeć na to? Boli jak cholera.
Oczywiście, każdy z obecnych tu panów, nie wyłączając księdza, nie odmówił sobie przyjemności spojrzenia na alabast... No cóż, dosyć solidnie poranione ramiona dziennikarki. Widniały na nich ledwo zasklepione ślady po szponach jakiegoś dużego zwierzęcia. Jakiego, panowie się domyślali. Doktor gwizdnął, gestem nakazał jej usiąść i zabrał się za oczyszczanie ran i staranne ich bandażowanie.
– John, pójdziesz ze mną po kilka rzeczy do redakcji? – spytała przez zęby, gdy już kończył.
– Owszem. Po tym wszystkim będzie to prawdziwa przyjemność – Callahan uśmiechnął się lekko.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Kazeite
Strzelec
Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/10 Skąd: znienacka :)
|
Wysłany: Śro 11:03, 12 Kwi 2006 Temat postu: |
|
|
Kitty wyszła z gabinetu Jacksona z Callahanem tuż za nią. Zamknął drzwi i spojrzał na czekającą na niego dziewczynę.
– Może przejdźmy tak... trochę z tyłu, dobrze? – zaproponował.
Pryde spojrzała po sobie krytycznie. Nie mogła zdjąć płaszcza, bo koszulę miała w strzępach, a zdecydowana była nie dawać żeńskiej części populacji miasteczka powodów do solidarnego wykluczenia jej ze społeczności. Sławetny czarny prochowiec rzucał się jednak w oczy i pokazywanie się w nim na głównej ulicy Prosperity nie było najlepszym pomysłem.
– Hmmm, zdecydowanie – mruknęła ponuro. – Jeszcze nam tutaj plotek o Pinkertonach brakuje...
– To może po prostu... um... Weź mój płaszcz? – zaproponował szeryf z pewną dozą nieśmiałości.
– Jest to jakiś pomysł – ucieszyła się Kitty. Zdjęła prochowiec i złożyła go starannie.
Oczom Callahana ukazał się szalenie atrakcyjny widok, ale był zbyt zmęczony, by zareagować nań inaczej niż tylko podaniem jej swojego płaszcza i schowaniem agencyjnego do plecaka. Pryde założyła wierzchnie okrycie szeryfa i bez specjalnego zaskoczenia stwierdziła, że jest on na nią zdecydowanie za duży. Klnąc lekko pod nosem, podwinęła rękawy i stwierdziła, że wygląda jak jakiś włóczęga. Taaaak, przejście do redakcji za domami było znakomitym pomysłem...
Callahan podniósł wypchany rzeczami Kitty plecak i założył go sobie na plecy. Dziewczyna podeszła i poszli w kierunku redakcji, starannie unikając jakiegokolwiek spotkania z przypadkowymi przechodniami. Udawali wprawdzie, iż odbywają miły i relaksujący spacer dwojga spotkanych przypadkowo publicznych osób, ale gdyby ktoś uważny przyjrzał się obojgu, niewątpliwie odnotowałby płaszcz szeryfa na Kitty i ogólne wykończenie obojga.
Udało im się spokojnie i bez przeszkód dotrzeć do mieszkania dziennikarki, znajdującego się na tyłach redakcji i na szczęście takoż posiadających wejście. Było wczesne popołudnie i większość obywateli Prosperity znajdowało się w swoich domach, spokojnie trawiąc południowe posiłki. Przed otworzeniem drzwi Pryde zawahała się.
– Wiesz – powiedziała cicho do Callahana. – Chcesz, śmiej się ze mnie, ale mam stracha...
Nabrała powietrza i popchnęła drzwi.
– Hm – mruknął. – Ja mam stracha przed wchodzeniem do płonących kościołów – przyznał się.
– Płonących kościołów? – zapytała zdziwiona.
– To długa historia – wzruszył ramionami.
– Opowiesz mi kiedyś – spytała cicho.
– Może poczekaj. Ja pójdę przodem – zaproponował.
Zatrzymała się w pół kroku i puściła go przodem. Callahan wolno zaczął wchodzić na górę, krzywiąc się na każde skrzypnięcie desek. Kitty szła wolno za nim. W końcu oboje dotarli do podestu przed drzwiami do mieszkania dziennikarki. Wbrew cichemu przekonaniu każdego z nich, było tam cicho i pusto, a tylko plamy krwi na podłodze świadczyły o tym, co się tutaj stało. Pryde skrzywiła się nieznacznie na widok brudnej podłogi.
– Bydlaki – mruknęła pod nosem.
Przeskoczyła nad plamą i otworzyła drzwi do mieszkania. Zacisnęła na chwilę powieki, jakby spodziewała się zobaczyć tam leżącego Meksykanina, choć przecież domyślała się, że podwładni Fromage’a nie zostawiliby tutaj kumpla, by się wykrwawił. Gestem zaprosiła Johna do środka, a następnie zdjęła jego płaszcz i wręczyła go prawowitemu właścicielowi.
Rozejrzała się po pokoju i wymamrotała coś pod nosem na widok wyraźnych zniszczeń. Stół wprawdzie wytrzymał ciężar jednego z napastników, ale już fotel nie miał tego szczęścia i obecnie do użytku nadawało się cholernie niewygodne krzesło, które przetrwało tylko dlatego, że stało jak najdalej pod ścianą. Z niejakim zdziwieniem zauważyła swój pas z bronią nadal leżący za biurkiem. Papiery i książki leżały porozrzucane na podłodze, a część z nich zdążyło nasiąknąć już krwią, której plama widniała przy drzwiach.
Dziewczyna zlekceważyła ogólny bałagan i podeszła do drzwi sypialni. Gestem dłoni nakazała Callahanowi pozostanie w salonie, a sama weszła do drugiego pomieszczenia, uprzednio jednak sprawdzając, czy aby na pewno jest puste.
Zamknęła za sobą drzwi i zrzuciła z siebie brudne, przepocone i zakrwawione ciuchy. To, że przy tym wszystkim nic się jej nie stało, należałoby uznać za cud i gdyby Kitty choć odrobinę wierzyła w siły wyższe, niewątpliwie byłaby już w połowie drogi do miejscowego kościoła.
Stanęła na środku sypialni i usiłowała nie myśleć o tym, co panowało również i tutaj. Jej niedawni porywacze nie należeli do osób zbytnio porządnych i to, co pozostawili po sobie, ciężko byłoby określić jako lekki nawet bałagan. Z niejakim zdziwieniem stwierdziła, że na oko nic nie zginęło, po prostu panowie obejrzeli sobie szczegółowo jej ubrania. Z rosnącym niesmakiem stwierdziła, że czeka ją gruntowne pranie. Szczęśliwie nie zajrzeli za szafę, gdzie jeszcze przedwczoraj Kitty przypadkowo rzuciła kilka czystych rzeczy. Potem nie chciało jej się tego wyjmować i raz jeszcze jej bałaganiarstwo okazało się bardzo przydatne. Wyjęła bieliznę, spodnie i koszulę. Rzuciła wszystko na łóżko.
Teraz należało doprowadzić się do jako takiego porządku. Nie miała zbyt wiele czasu, gdyż Callahan wyglądał na lekko zniecierpliwionego, a Kitty nie zamierzała kazać mu czekać zbyt długo. Zamknęła oczy i w myślach przywołała do ręki kartę. Nie przypadkową jednak, ale bardzo konkretną. Lśniąca na czerwono dama kier pojawiła się między jej palcami. Przywołanie służebnego Manitou było już kwestią sekund i po raz kolejny Kitt zamierzała po prostu stać i rozkoszować się przyjemnością bycia obsługiwaną przez kogoś innego. Służący był niewidoczny, można było go zaobserwować jedynie jako załamanie światła, niemniej jednak jego działania były nader skuteczne. Z nadal zamkniętymi oczyma przechyliła głowę do tyłu, rozpostarła ręce, przeciągnęła się lekko, po czym obróciła na pięcie... potrącając stos książek leżący na krześle obok, które poleciały z hukiem na podłogę.
Callahan, który w międzyczasie usiłował zająć się czymś bardziej konstruktywnym od wydeptywania ścieżki w podłodze, słysząc hałas poderwał się gwałtownie i rzucił w kierunku sąsiedniego pomieszczenia, wyciągając po drodze oba rewolwery z kabur. Kopnął drzwi i wparował do sypialni. Jedynym jednak, co zobaczył, była naga Pryde z kartą w dłoni, a podświadomie zarejestrował też rozbłysk światła w pobliżu pięknie rozczesanych włosów dziewczyny. Zmieszała się niesamowicie na jego widok.
– O przepraszam... – powiedział czysto odruchowo Callahan, zanim w pełni zrozumiał, co się działo. Nawet zaczął za sobą zamykać drzwi.
Pryde szybko zacisnęła dłoń w pięść, a kiedy ją już ją otworzyła, karta zniknęła. Callahan obrzucił ją spojrzeniem, które doskonale komponowało się z mieszanymi uczuciami malującymi się na jego twarzy.
– Rozumiem, że... że to jedna z tych rzeczy z kategorii "opowiem ci później", tak? – powiedział w końcu z westchnieniem, chowając broń.
Kitty uśmiechnęła się przepraszająco.
– Nie jestem kanciarą – powiedziała, łapiąc w końcu za koszulę i zasłaniając nią swoje wdzięki. – To skoro się już zdecydowałeś, że nie będziesz strzelał, mogę się ubrać? – zapytała z uśmiechem.
– Ee... jasne. – Callahan przez chwilę wyglądał, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, jednak w końcu zrezygnował i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.
Pryde ubrała się szybko i splotła włosy w staranny warkocz. Po pięciu minutach wyłoniła się z sypialni zdecydowanie w lepszej formie. Callahan stał przy biurku, wyglądając przez okno i Kitty poczuła, że powinna coś powiedzieć.
– Słuchaj – zaczęła nieśmiało. – Wszystko ci opowiem. Tylko nie teraz. Teraz mamy trochę inne rzeczy do załatwienia...
– No owszem... Na przykład chciałem wrócić do kopalni i ją zamknąć... Na stałe – przyznał się szeryf.
– To jest dobry pomysł – skinęła głową. – John, słuchaj, Lupin musi mieć to towarzystwo gdzieś jeszcze poza kopalnią. Jeśli on planuje stworzenie armii wilkołaków, to...
Callahan machinalnie podniósł przewrócone krzesło i usiadł na nim, w zamyśleniu pocierając brodę dłonią.
– A planuje stworzenie takiej armii? Co ci powiedział? – zapytał
Dziewczyna wzięła głęboki oddech.
– On chce być tym, który zakończy wojnę między Stanami Zjednoczonymi a Konfederacją – wyjaśniła – Tyle, że przy okazji chce też rządzić niedobitkami na kontynencie...
– Za pomocą wilkołaków? – upewnił się.
– Taaak – powiedziała Pryde, krzywiąc się niesamowicie. – Kolejny maniak z wielką wizją... Tyle, że wyjątkowo niebezpieczny... John, co ty wiesz o wilkołakach...?
– No cóż... Hm. Szczerze mówiąc, najbardziej interesowało mnie, po ilu gramach ołowiu padają – przyznał się z lekkim uśmiechem.
– Czy wiesz, jak szybko przemieniony wilkołak może transformować? Nie myślę tu o przemianie podczas pełni. Mówię o w pełni kontrolowanej świadomej zmianie... – sprecyzowała.
– Hm... Nie, nie wiem – przyznał się uczciwie.
– Mnie się zawsze zdawało, że w ogóle nie mogą. A Lupin może. I robi to w ułamku sekundy – pod koniec zdania głos jej lekko zadrżał.
– A inni? Ten chociażby, który ciebie pilnował?
– Szybko – powiedziała. – Choć, szczerze mówiąc, nie wiem. Zemdlałam – Kitty spojrzała gdzieś w okolicę sufitu.
Callahan zawahał się, niezbyt pewien, co powinien powiedzieć.
– Więc jakby nie było, mogą transformować na życzenie, nie tylko podczas pełni. A to oznacza, że już mamy spory problem. W tych lochach było od SING SONG i trochę pogryzionych ludzi, ale nie wiemy, ilu już zostało zmienionych...
– Gdyby mogły zmieniać się od razu, to byśmy już brodzili po pas w wilkołakach, jak sądzę – zauważył.
Kitt wzruszyła ramionami i syknęła odruchowo.
– Niby tak... – mruknęła. – Natomiast rzeczywiście jakieś wsparcie by się nam przydało. Bo gdyby nie Samuel, to byśmy się stamtąd nie wydostali...
– Zatelegrafuję to wsparcie, to na pewno – zapewnił ją Callahan.
Skinęła głową.
– Poza tym – dodała. – Sukinsyn ma jakieś potężne plecy. Skąd on, u diabła, mógł wiedzieć, że ja byłam w Agencji?
– On wiedział? Sukins... Znaczy, drań – poprawił się szybko Callahan. – Tym bardziej powinniśmy mu złożyć wizytę już teraz, gdy jeszcze jest zajęty ocenianiem strat i zostawić mu kilka wybuchowych prezencików.
– Jak o mnie chodzi, nie ma sprawy – powiedziała zacięcie Pryde. – Acz podchodzenie pod posiadłość równa się z samobójstwem... Bo jak jeszcze rano miałabym jakieś szanse przeżycia, tak teraz własnoręcznie by mi kark skręcił – mruknęła Kitty.
– Dobra. To... Chodźmy najpierw do biura telegrafów, a potem kupmy trochę dynamitu – zaproponował Callahan.
– W takim razie poczekaj jeszcze chwilę – powiedziała Kitty, wyciągając z plecaka swoje body i znikając za drzwiami sypialni.
Po chwili wyszła, mając lekko rozpiętą koszulę, spod której wystawało koronkowe wykończenie body.
– I może jeszcze to – Callahan bezskutecznie starał się ukryć błysk uznania w oku, gdy podniósł jej pas z rewolwerem i podał go właścicielce.
Kitt skinęła głową, zapięła pas na biodrach.
– Zaczekam na ciebie w sklepie – zaproponowała. – Wolałabym uniknąć plotek... Przynajmniej na razie mam większe zmartwienia...
– W porządku – skinął głową.
Dziewczyna rozejrzała się jeszcze nieporadnie wokoło, jakby czegoś szukając. Zanurkowała z powrotem do sypialni, by po chwilę wyłonić się ze sporą skórzaną torbą, do której wrzuciła pistolet gatlinga. Plecak z resztą zawartości upchnęła pod biurko. Przełożyła sobie torbę przez ramię, poprawiła ją tak, by nie wżynała się w pokaleczone ramiona i stanęła przed Callahanem. Chciała coś powiedzieć, ale zrezygnowała, wspięła się tylko na palce, pocałowała szeryfa w usta i ruszyła w stronę drzwi.
Szeryf przez moment stał jak skamieniały, jednak po chwili otrząsnął się z zauroczenia i ruszył w ślad za dziennikarką. Oboje zeszli na dół, zamknęli drzwi i przeszli na główną ulicę miasteczka. Oboje przeszli kawałek w stronę sklepu Abu, starannie udając, że nie są razem, po czym John ruszył dalej, w stronę telegrafu. Kitty weszła do sklepu i uprzejmie pozdrawiając właściciela, zaczęła oglądać nowinki książkowe.
Kiedy po kwadransie już wydawała się skazana na nabycie szalenie interesującej pozycji dotyczącej historii kolonii francuskiej w Nowym Orleanie, do sklepu wszedł Callahan. Rozejrzał się i uśmiechnął się na widok stojącej w kącie Kitty.
– Dzień dobry, panno Pryde. Dzień dobry – zwrócił się w stronę Abu Huseina, który dziś postanowił zająć się akurat swym drugim źródłem dochodu.
– Dzień dobry, szeryfie – powiedziała Pryde.
– Chciałbym kupić skrzynkę dynamitu – powiedział Callahan.
– Skrzynkę dynamitu? – Kitt zatrzepotała rzęsami.
– No... Mam doniesienia, ze kopalnia McMuttona jakby... się zapada. – powiedział szeryf niemal naturalnym, konwersacyjnym tonem –Znaczy korytarze się zaczynają zarywać. Więc, żeby kogoś przypadkiem nie zasypało, to trzeba całość wysadzić. Zresztą, chyba odczuliście wstrząsy?
– Te korytarze, zdaje się, sięgają pod miasteczko – powiedziała Kitty w zamyśleniu. – Rzeczywiście, lepiej dokonać kontrolowanego zawalenia niż żeby w wyniku szkód górniczych nastąpiły tąpnięcia.. – Kitt przerwała, a sklepikarz westchnął głośno i popatrzył na nią z lekką niechęcią.
Kitt spojrzała na sklepikarza jasnym, niewinnym spojrzeniem i zdecydowała się odseparować na chwilę od jego towarzystwa. Przeszła do części odzieżowej sklepu i oparła z westchnieniem na stojaku z kamizelkami, po czym w znudzeniu przejechała po nich dłonią... która zatrzymała się nagle na jednej z nich.
– No no, panie Husein, ładne... – powiedziała po chwili, podchodząc z tą kamizelką do lady.
– I jeszcze poproszę dwa pudełka nabojów .45 plus pudełko nabojów śrutowych – dodał Callahan, nie zwracając uwagi na dziennikarkę. – A na dodatek jeszcze ci cholerni... pardon, madame. Ci Meksykanie nagle strasznie się ożywili.
– I rozumiem, że po to kupuje pan dynamit? – roześmiała się Kitty.
– No cóż, jakby się gdzieś zamelinowali i nie chcieli wyjść pomimo wielokrotnie ponawianych wezwań, to owszem, madame – wzruszył ramionami Callahan.
Pryde roześmiała się.
– Niech sobie pan lepiej to obejrzy – położyła kamizelkę na ladę tuż przed Callahanem, jednocześnie kopiąc go dyskretnie w kostkę.
– Ee... ładna kamizelka – powiedział niepewnie Callahan, powstrzymując grymas na twarzy. – Ładny... kolor... taki... czerwony. Twarzowy bardzo. Pasuje do wzorka – ciągnął dalej, bohatersko usiłując odgadnąć, cóż takiego dziennikarka miała na myśli. Tymczasem Pryde kopnęła go w kostkę nieco mocniej.
Podniósł kamizelkę na próbę i zorientował się natychmiast, czemu zawdzięcza bolącą kostkę – tak jak body Kitt, kamizelka była o wiele za ciężka jak na zwykły wybór tekstylny, a jej wyściółka była podejrzanie sztywna.
– Za... znaczy, ile pan by za nią chciał? – zapytał sklepikarza.
Kitt uśmiechnęła się pod nosem i odeszła na bok.
– Jak dla pana, panie szeryf... To powiedzmy... Jakieś... Niech no się zastanowię... Sądzę, że powiedzmy... Pięć dolców jak dla pana – uśmiechnął się Abu jak kot trzymajacy kanarka, nieświadomy, co właściwie sprzedaje. Przy okazji postanowił puścić Pryde mimo uszu kilka następnych przemądrzałych odzywek, od dawna usiłował już bowiem komuś wcisnąć ten krwistoczerwony chłam.
– A amunicja i dynamit? – zapytał szeryf.
– Sto dolarów, szeryfie – odpowiedział Husein, uśmiechając się szeroko.
– Rachunkiem proszę obciążyć ratusz. W końcu to wszystko idzie... Może poza kamizelką... Na cele służbowe, czyż nie, panno Pryde? – uśmiechnął się Callahan.
– Hmmm, nie wiem, szeryfie – roześmiała się Pryde. – Chyba nie zamierza pan zdefraudować tego dynamitu...
– Jakby co, mogę podłożyć pod biurko, żeby się nie kiwało... – zauważył. – Bądź doprawiać fasolkę, żeby była... ostrzejsza.
Pryde roześmiała się jeszcze głośniej. Wyszła przed sklepik, tuż za nią na ulicy pojawił się Callahan, z powątpiewaniem patrzący na kamizelkę, rozdarty pomiędzy pragnieniem posiadania ochrony na torsie, a odpychającym go wściekle czerwonym kolorem powyższej.
– Można to ufarbować – mruknęła półgębkiem Kitty. – Idę po konia – dodała. – Będę na tyłach twojego biura.
– W porządku. Jakby coś, to strzelaj od razu – stwierdził.
– Mam zezwolenie od szeryfa? – zapytała, po raz kolejny tego dnia racząc go swoim uśmiechem.
– Zdecydowanie – uśmiech dziewczyny był zaraźliwy.
– Dziękuję, panie Callahan – skłoniła głowę.
Poszła w kierunku stajni, po drodze mijając bardzo zaciekawioną Matkę McCree. Kobieta popatrzyła na dziennikarkę, potem spojrzała na zapatrzonego w nią szeryfa i uznała, że chyba ma co powiedzieć swojej kuzynce, kiedy wreszcie wybiorą się zmienić kwiaty w kościele.
Kitty doszła do stajni i osiodłała swoją czarną klacz. Złapała za wodze i wyprowadziła zwierzę ze stajni, idąc w kierunku biura szeryfa. Ciepłe popołudniowe słońce grzało ją w plecy, tym bardziej, że dziennikarka miała na sobie czarną koszulę. Zupełnie jej to jednak nie przeszkadzało, gdyż, po pierwsze, lubiła słońce, po drugie, jeszcze kilka godzin temu była święcie przekonana, że już go raczej nie zobaczy.
Callahan czekał już na nią z tyłu swojego biura. Podał Kitty rękę i już się przygotował do wsadzenia ją na wierzchowca, kiedy dziewczyna jęknęła głośno i walnęła się odruchowo w czoło. Popatrzył na nią zdziwiony.
– Pobiegnę po płaszcz – wyjaśniła. – On ma takie... Hmmm, specjalne wzmocnienia. Może się przydać...
Callahan westchnął, ale nie mógł odmówić jej racji. Nie do końca był pewien, co zastaną przed kopalnią i nadmiar ostrożności był wręcz wskazany. Ale w takim tempie to do wieczora nie wyjadą z Prosperity... Katherine jednak nie czekała na jego zgodę i ruszyła biegiem w stronę redakcji. John po namyśle stwierdził, że nie musi tutaj na nią czekać, może spożytkować ten czas w znacznie bardziej użyteczny sposób. Zabrał z biura swoją nową kamizelkę i szybkim krokiem udał się do łaźni, gdzie zostawił ją z poleceniem ufarbowania na jak najciemniejszy kolor. Gdy wrócił, zdyszana Pryde właśnie wpychała zrolowany płaszcz pod siodło. John zostawił jeszcze w biurze kartkę informującą, gdzie się udali. Londern bowiem najwyraźniej przebywał w szpitalu, co można było wywnioskować po dobiegających stamtąd przyśpiewkach.
Callahan wsadził dziennikarkę na konia, po czym sam wskoczył na swojego wierzchowca. Wyjechali z miasteczka w pewnym odstępie czasowym, zrównując się dopiero, gdy znajdowali się poza zasięgiem wzroku ewentualnych ciekawskich.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Kazeite
Strzelec
Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/10 Skąd: znienacka :)
|
Wysłany: Pią 20:41, 14 Kwi 2006 Temat postu: |
|
|
W stronę chaty McMuttona jechali w milczeniu, ponieważ każde z nich miało średnią ochotę na rozmowę. Żadne z nich nie przyznałoby się do tego, że mają cichą nadzieję, iż nie będą musieli już dzisiaj walczyć, bo każde z nich było lekko wykończone. Poranne przeżycia odeszły już do sfery miłych wspomnień, każde miało nadzieję na ewentualną powtórkę, ale podczas gdy Pryde zastanawiała się, czy mu się zbytnio nie narzuca, szeryf zastanawiał się, jak interpretować zachowanie dziennikarki i czy może to uznać za pewną deklarację, bo nie chciałby jej się narzucać.
Kiedy wjechali do lasu, milczenie stało się już zbyt uciążliwe i to Kitty była tą, która odezwała się jako pierwsza.
– John – zrównała swojego konia z jego wierzchowcem. – Co to było tam, w celi? Taki... taki duch..
Callahan popatrzył na nią z ukosa i potarł dłonią twarz.
– To jest... To jest moc boska nadana przez Najwyższego jego sługom bożym na tym świecie – wyjaśnił po chwili zastanowienia. – Widziałem już kilku księży zdolnych do takiej bilokacji.
– Jak to... Od Najwyższego? – zdębiała lekko. – Jakim cudem?
– Dokładnie – odpowiedział jej szeryf. – Cudem. Jeżeli pewni ludzie są w stanie wykorzystywać demony do własnych celów, to, cóż...
– Nie wmówisz mi, że ktoś wykorzystuje Boga do własnych celów... – mruknęła Kitty. – O ile w ogóle istnieje...
Callahan zatrzymał nagle konia.
– Może w to nie uwierzysz, ale raz widziałem, jak jeden ksiądz wskrzesił z martwych trzydziestu ludzi i dwa konie. Włączając w to mojego Sword Praisera – powiedział.
Teraz to Pryde zatrzymała się.
– Jak to... Ksiądz wskrzesił – wyksztusiła. – Ten koń jest... eee, martwy?
Na przekór wszystkiemu John parsknął śmiechem, widząc wyraz jej twarzy. Pryde zatrzepotała rzęsami, tym razem jednak gest wyrażał zdziwienie. Już otworzyła usta, by coś powiedzieć, kiedy postanowiła, że rozsądniej będzie się nie odzywać.
– Nie, mój koń jest jak najbardziej żywy – wyjaśnił cierpliwie. – Możesz nawet pomacać. Mówię... Wskrzesił ich z martwych. Przywrócił do życia. Miałem potem nielichy problem, żeby wytłumaczyć trzydziestce niesłychanie zdziwionych górników, jak się tam znaleźli.
– I co wymyśliłeś? – spytała Kitt, podjeżdżając mimowolnie do Callahana i dotykając jego wierzchowca.
– Zatrutą whisky powodującą halucynację – wzruszył ramionami. – Biorąc pod uwagę to, że ostatnie, co pamiętali, to była ich własna, gwałtowna śmierć, a byli jak najbardziej żywi, nie było to trudne.
– Zatrutą kanadyjską pietruszką? – zapytała złośliwie.
– Nie, tylko whisky. Wątpię, czy ktokolwiek z nich wiedział, co to jest pietruszka. Aczkolwiek mój towarzysz biegający za moimi plecami i straszący kobiety tekstami w stylu „A wicie babciu, co to jest Wenus?” nie za bardzo mi pomagał – dodał z przekąsem.
Pryde roześmiała się.
– Taaaa, skądś to znam – mruknęła z przekąsem, kiedy tylko się opanowała.
– Słyszałem też, jak jeden ksiądz poddał się próbom wielebnego Grimme'a... I wyszedł z nich zwycięsko – kontynuował szeryf.
Spojrzała na niego, marszcząc brwi.
– Żartujesz? Chyba nie – odpowiedziała zaraz samej sobie. – Potęga wiary – mruknęła pod nosem. – Może jeszcze i ja w coś uwierzę?
Callahan nie skomentował wypowiedzi towarzyszki. Śmiesznym wydawał się fakt, że eks – Agentka mogłaby w coś nie wierzyć, zważywszy na to, że i Pinkertoni przecież wiedzieli o Pomście, a jako kanciara musiała wierzyć w Manitou. Dziewczyna chyba raczej starała się być bardziej cyniczna niż była w rzeczywistości.
Znowu milczeli, pokonując kolejne wzniesienie, tuż za zakrętem znajdowała się chata McMuttona. Callahan przypomniał sobie swoją ostatnią wizytę w tym miejscu i spojrzał ukradkiem na Kitty. Dziewczyna wyglądała na niewzruszoną, niewątpliwie po wydarzeniach tego poranka, mała potyczka z Meksykańcami w tych okolicach była niewinną rozrywką.
Wjechali na podwórze chaty i zsiedli z koni. Rozejrzeli się, Kitty weszła do pozostałości chaty. Ani żywego ducha. Po chwili, gdy przywykli do tej ciszy, usłyszeli coś jakby odgłosy kucia dochodzące powyżej z lasu.
– Rozumiem, że kopalnia jest właśnie tam? – zapytała cicho Kitty.
Callahan spojrzał na nią zaskoczony. Po chwili przypomniał sobie, że dziewczyna prawdopodobnie była nieprzytomna, gdy ją tu przywieziono.
– Dokładnie. Wygląda na to, że usiłują ją odkopać...
– No to im to uniemożliwimy – powiedziała Kitty, z dziwną nawet jak na nią zaciętością w głosie.
Dziewczyna podeszła do swojej klaczy, rozluźniła popręg, a następnie przywiązała zwierzę do drzewa obok. Wyjęła płaszcz i ubrała go, zdejmując przy okazji torbę i wydobywając z niej pistolet gatlinga. Callahan puścił swojego konia luzem, wiedząc z doświadczenia, że po własnym zmartwychwstaniu niewiele rzeczy mogło sprawić by Sword Praiser go opuścił. Zajął się natomiast sklecaniem ładunku wybuchowego i po chwili podniósł się z ziemi z imponującą wiązką dynamitu w ręce.
– Idziemy? – zapytał.
Pryde skinęła głową.
Szli cicho pod górę, każde z nich umiało się poruszać bezszelestnie. W lesie było ciemnawo, jednak słońce jeszcze dawało w miarę dużo światła, więc nie mieli najmniejszych problemów z dotarciem na właściwe miejsce. Callahan westchnął cicho, nie spodziewał się, że wróci tu tak szybko...
Po krótkiej chwili doszli do małej przecinki, na której znajdowało się wejście do kopalni. Wychylili się zza drzewa i ujrzeli kilkunastu Meksykan przechadzających się z bronią przed wejściem do kopalni. Pryde zaklęła w duchu, na polance było bardzo mało miejsca, w dodatku z jednej strony zamykał ją mały garb skalny, porośnięty jakimiś krzakami. Z jednej strony nie dawało to Meksykanom zbyt dużego pola manewru, z drugiej nie dawało im osłony, jeśli musieliby się podkraść do kopalni.
– Es algo peligroso aquí. – usłyszeli nagle narzekanie od strony kopalni, zwielokrotnione przez echo.
– Enloquecido solamente quemado mentalmente fuera de sherrif desearía romperse adentro aquí – padła po chwili lekceważąca odpowiedź.
Pryde zakryła sobie usta dłonią, a i tak Callahan usłyszał jej chichot. Uniósł oczy do nieba. Na szczęście znajdowali się na tyle daleko, że żaden z przeciwników nie miał szans ich usłyszeć.
Gdy dziewczyna uspokoiła się, popatrzyła znacząco na szeryfa.
– Mam z tymi panami na pieńku – oznajmiła, nakręcając korbkę mechanizmu sprężynowego w swoim gatlingu. – Gotowy? – zapytała.
Callahan przez moment poklepywał się po kieszeniach, zanim skrzywił się nieco.
– Pierwszy raz w życiu żałuję, że nie palę – powiedział z westchnieniem. Przez chwilę zastanawiał się głęboko, zanim w końcu owinął ściśle lont dynamitu na wylocie lufy jednego ze swoich rewolwerów.
– Gotowy – odpowiedział.
Callahan nabrał powietrza, poprawił odznakę szeryfa przypiętą do płaszcza, po czym nonszalancko wyszedł spoza osłony drzew, zmierzając prosto w stronę wejścia do jaskini. Szelest prochowca świadczył o tym, że Pryde była tuż obok. Przez chwilę szli niezauważeni, w końcu jeden z pracujących dostrzegł ich i krzyknął ostrzegawczo, zwracając uwagę pozostałych Meksykan.
Szeryf zatrzymał się jakieś kilka metrów od przeciwników, Katherine stanęła tuż przy nim.
– Czołem panowie! Pracujecie sobie przy kopalni, tak?! – zagaił towarzyskim tonem Callahan. – Widzicie, mamy tutaj konflikt interesów, bo ja tą kopalnię chcę wysadzić w powietrze. – kontynuował.
– Tak więc, panowie, szczerze radzimy sobie stąd pójść – powiedziała spokojnie Pryde.
– I jeśli KTÓRYŚ Z WAS, POPAPRAŃCY – krzyknął John stwardniałym nagle tonem głosu – CHCE COŚ NA TEN TEMAT POWIEDZIEĆ, TO TERAZ JEST NA TO PIEPRZONY CZAS! – wyciągnął przed siebie i podniósł wysoko do góry wiązkę dynamitu.
Meksykanie stanęli jak wryci, szeptem porozumiewając się między sobą. Nie wyglądali jednak na specjalnie przerażonych. Callahan dla zaakcentowania swoich słów wystrzelił więc w powietrze... zapalając jednocześnie lont.
Teraz przeciwnicy rzucili się w stronę lasu, nie przejmując się specjalnie powierzonym im zadaniem ochrony kopalni. Byli z gatunku tych rozsądnych, bardziej cenili sobie własne życie.
Callahan z niemal nieludzkim spokojem podszedł jeszcze parę kroków, po czym wziął zamach i rzucił wiązkę dynamitu w kierunku wejścia kopalni. Wiązka wylądowała niemal dokładnie tam, gdzie szeryf chciał go dorzucić, u wylotu kopalni, co chwilę później wypłoszyło z niej kolejnych kilku Meksykan.
– Teraz, panno Pryde – Callahan zwrócił się do Kitty formalnym tonem – możemy zacząć uciekać...
– Słusznie – mruknęła Kitt, rzucając się do ucieczki.
Założyła jednak, że lepiej nie wbiegać do lasu, tam gdzie teraz znajdowali się zbiegli Meksykanie. Ruszyła więc w kierunku skalnego garbu, który znajdował się na tyle daleko, że gdyby zdążyli do niego dobiec, mógłby dać im schronienie. Callahan dwoma potężnymi susami prześcignął dziewczynę, ale dostrzegłszy że jest od niego nieco wolniejsza złapał ją za rękę i pociągnął za sobą. Zorientowali się jednak, że nie zdążą dobiec przed wybuchem i niemal równocześnie z eksplozją skoczyli za skałę.
John osłonił Katherine swoim ciałem w chwili, kiedy dotarła do nich fala uderzeniowa. Mimo że byli bezpiecznie schowani za skałą, poczuli gorąco i zostali zasypani całą masą odłamków skalnych.
Po chwili wstali, lekko oszołomieni. Callahan stęknął, czując w nodze efekt uderzenia jednego z większych odłamków, Kitty natomiast rozcierała stłuczone ramię. Wszelki ból poszedł jednak w niepamięć jak tylko popatrzyli po sobie, wybuchając niemal natychmiast śmiechem. Od stóp do głów bowiem pokryci byli warstwą jasnego pyłu skalnego, który zresztą nadal unosił się w powietrzu.
– Tak nieco poniewczasie... – stwierdził Callahan filozoficznym tonem wśród opadającego pyłu, który nadał im obojgu niezwykle białą cerę. – Może troszeczkę przesadziłem z ilością dynamitu.
– Taaaak, troszeczkę – mruknęła Pryde. – Ale przynajmniej się nie wywinęli – uśmiechnęła się i pocałowała Callahana.
Ten doszedł do wniosku, że wszystkie siniaki i stłuczenia były warte tego pocałunku.
Już bez zdziwienia patrzył, jak Kitty przywołuje kartę i jak jakaś niewidzialna siła doprowadza ją do porządku. Po chwili była już umiarkowanie czysta i w przeciwieństwie do Callahana nie wyglądała jak ofiara katastrofy budowlanej.
Zeszli w dół do chaty McMuttona. Sword Praiser spokojnie skubał trawę, tak jak go zostawili, natomiast klacz Kitty nerwowo strzygła uszami, próbując się zerwać z uwięzi. Uspokoiła się, gdy jej pani podeszła i pogładziła ją po chrapach.
Dziewczyna zdjęła płaszcz i schowała go pod siodło. W milczeniu wyruszyli w stronę Prosperity Wells.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Kazeite
Strzelec
Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/10 Skąd: znienacka :)
|
Wysłany: Sob 21:29, 13 Maj 2006 Temat postu: |
|
|
Na horyzoncie było już widać pierwsze budynki miasteczka, gdy John uniósł ostrzegawczo rękę.
– Ktoś jedzie – powiedział z napięciem.
Jego ręka niemalże sama spoczęła na kolbie karabinu, a chociaż zaraz ją cofnął, wrażenie pozostało – w jakim napięciu musiał być, jakże zagrożony musiał się czuć, gdy jego reakcją na coś takiego było sięganie po broń?
Kitty spojrzała w wskazanym kierunku i też zobaczyła – samotnego jeźdźca, zbliżającego się do nich na koniu. Ten najwyraźniej też ich dostrzegł, bo zatrzymał się na chwilę i uniósł do góry rękę w pozdrowieniu. Widząc to Callahan zmarszczył brwi, jednak za moment zauważalnie się rozluźnił.
– To doktor – powiedział z ulgą.
Faktycznie, gdy jeździec zbliżył się bardziej, także i Kitty go rozpoznała. Minutę później się spotkali.
– Zauważyłem wybuch i postanowiłem to zbadać – wyjaśnił Jackson, poprawiając ręką torbę lekarską przywiązaną do siodła – Jak widać, całkiem słusznie – dodał, obrzucając spojrzeniem zapylonego szeryfa.
– Nie, nic nam nie jest – pośpieszył ten z odpowiedzią.
– Ale owszem, to myśmy spowodowali ten wybuch – dodała dziennikarka – Wysadziliśmy w powietrze kopalnię McMuttona. W samą porę, jak się okazało, bo Meksykanie już pracowali, żeby ją odkopać.
Lekarz przez chwilę przetrawiał w myśli wiadomości.
– Jakkolwiek imponujące są wasze rezultaty, muszę poddać w wątpliwość wasze metody – powiedział w końcu – Nie uważam za rozsądne porywanie się na cokolwiek tylko we dwójkę, a już zwłaszcza w waszym stanie.
– No cóż... – szeryf urwał na chwilę – właśnie z tego powodu nie wziąłem nikogo innego – powiedział w końcu.
– Panu to może łatwiej, – zaczął Jackson z wyraźną dezaprobatą w głosie – ale nie wszyscy tutaj są tak... – teraz i on urwał na moment – tak narwani jak pan, czy też Londern – dokończył.
Kitty porównanie Callahana do Londerna rozbawiło na tyle, że niemal nie dostrzegła wahania doktora.
Niemal.
– Doktorze, skoro pan już jest, to może odeskortuje mnie pan do miasteczka? – zaproponowała tknięta impulsem.
– Dlaczego? Czy towarzystwo szeryfa Callahana pani nie wystarcza? – jakby zdziwił się Jackson.
Callahan był chwilowo zbyt zaskoczony, by móc w stanie oponować. Zresztą doktor nie dał mu ku temu szansy.
– Skoro pani chce, a szeryf nie oponuje... – zawiesił głos.
– Doskonale. Nie chcielibyśmy, by z wybuchem kojarzyło nas więcej osób niż jest to konieczne – odpowiedziała Kitty.
– A... słusznie, całkowicie słuszna uwaga – Callahan odzyskał wreszcie głos – W takim razie, ja tutaj poczekam chwilę, a potem... pewnie przestraszę dzieci i parę staruszek – dodał, klepnięciem po ramieniu posyłając w powietrze kolejny obłok pyłu.
Cutsson skinęła głową, po czym oboje z doktorem zawrócili wierzchowce i ruszyli w stronę miasteczka, zostawiając za sobą próbującego się wytrzepać szeryfa.
***
– Doktorze, co pan miał na myśli mówiąc, że szeryfowi jest łatwiej? – wypaliła Kitty jak tylko oboje odjechali poza zasięg słuchu wymienionego.
Jackson spojrzał na nią, a z jego kamiennej twarzy mało co było można odczytać.
– Panno Cutsson, czy dzisiaj rano pani i szeryf nie rozstaliście się w… złości bądź gniewie? – zapytał w odpowiedzi.
– Czy my... A co to ma do rzeczy? – zdziwiła się dziennikarka.
– Powiedzmy, że miałem pewne wątpliwości co do pana Callahana – powiedział szczerze doktor – Wydało mi się trochę... dogodne, że on i Sage pojawili się tutaj w miasteczku w tak krótkim odstępie czasu i od razu rzucili się za rozwiązywanie naszego problemu, o którym zresztą sami nie byliśmy do końca świadomi zanim nam go nie wskazali.
– Tak? A jak panu pasuje do tego ten ksiądz? On jest częścią spisku? Lupin ma wtyki kościelne? Własną gazetkę niedzielną? – dziennikarka była zbyt zmęczona, by próbować stępić ostrze swojego sarkazmu.
– Panno Cutsson, powiedziałem przecież, że owe wątpliwości „miałem” – podkreślił Jackson.
– I co? Dalej je pan ma?
– Biorąc pod uwagę to, że zdaje się mu pani bezgranicznie ufać... – Jackson zawiesił znacząco głos.
– Owszem, ufam mu teraz bez zastrzeżeń i... – Kitty zaczęła zaczepnie, ale ugryzła się w język – a rano rozstaliśmy się w przyjacielskiej komitywie – dokończyła – Czy to zaspokoiło pańską ciekawość?
– Jak najbardziej – doktor skłonił się w siodle.
Oboje wjechali do miasteczka już w milczeniu.
***
Callahan z kolei do miasteczka wjechał niemal ostentacyjnie, wzbudzając swoją zapyloną osobą niemalże sensację. Uprzejmie odpowiadając na liczne teraz pozdrowienia, przejechał główną ulicą w tempie i sposób prawie defiladowy, nim dotarł w końcu do biura szeryfa. Zatrzymując się przed drzwiami, poświęcił jedynie moment by zdjąć z konia resztę dynamitu, po czym wszedł do środka.
Siedzący w środku Howard Londern odruchowo zerwał się na równe nogi na jego widok, rozluźnił się, zaczął z powrotem siadać, ale dostrzegł stan jego odzieży, toteż został na nogach.
– Szeryfie, co... tarzał się pan w cegielni, czy jak? – zapytał z nutą sarkazmu w głosie.
– Nie. Wysadzałem w powietrze kopalnię – odpowiedział krótko Callahan – A gdzie ty byłeś?
– No, eee... To od was był ten wybuch? No więc właśnie, jak tylko go usłyszałem, to przyszedłem do biura, żeby zaczekać na resztę, jakby co – stwierdził Howard.
Callahan zamrugał kilka razy, próbując dociec logiki postępowania swojego zastępcy, jednak w końcu zrezygnował.
– Masz, trzymaj – stwierdził w końcu, wręczając Londernowi skrzynkę.
– Co to jest? – zapytał zastępca.
– Dynamit.
Londern powodowany dwoma sprzecznymi impulsami w pierwszej chwili o mały włos nie upuścił skrzynki, ale w porę zacieśnił na niej uchwyt.
– Weź włóż to gdzieś, ale tak żeby nie było na widoku i żeby byłe zbłąkana kula w to nie trafiła – zadysponował szeryf – Ja wrócę za pół godziny.
– A gdzie znowu idziesz? – zapytał podejrzliwie Howard.
– Idę do łaźni – wyjaśnił mu cierpliwie Callahan – Nie wiem jak ty, ale nie uśmiecha mi się łażenie przez najbliższy miesiąc w przebraniu własnego ducha.
***
Fromage stojąc przed drzwiami do gabinetu Lupina przełknął nerwowo ślinę. Najzwyczajniej w świecie obawiał się wejść. Szef wiedział, że coś się stało. Nie znał tylko skali zniszczeń. A te były... No cóż, olbrzymie. Połowa kopalni zawaliła się od wybuchu, którego epicentrum znajdowało się gdzieś w okolicy miejsca, gdzie przetrzymywano tę cholerną sukę. Oczywiście, można się było domyśleć, że Callahan i jego wesoła kompania ruszą dziennikarce na pomoc. Ale że zrobią coś takiego...
Zarówno w wybuchu, jak i wcześniej, zginęło mnóstwo jego ludzi. A o ilości „potencjalnej broni”, jaka była trzymana w lochach, nie chciał nawet myśleć. Oczywiście, pewna część potencjalnych wykonawców planu Lupina była trzymana gdzie indziej, ale straty... Fromage odetchnął głęboko i popchnął drzwi.
Jego znakomity zleceniodawca chodził po pustym gabinecie od ściany do ściany. Fotel leżał na podłodze, rozbity na wiele części. Gołymi rękoma. Gdy tylko Lupin usłyszał wchodzącego Fromage’a, wycedził przez zęby:
– I co?
– Udało nam się odkopać na razie przejście południowe. Tam straty nie są zbyt duże...
– Tam? – jednym skokiem Lupin znalazł się przy swoim zastępcy.
Fromage ponownie przełknął ślinę. Wiele już widział, wiele przeżył, ale ślepa furia u tak opanowanego dotychczas człowieka, napełniała go po prostu przerażeniem i zaczął się domyślać, dlaczego niektórzy nie chcą przekazywać Lupinowi złych informacji.
– Cała północna część jest zawalona. Nie wiemy, jak wielu...
Cofnął się o krok, kiedy zobaczył wyraz twarzy Lupina.
– Zdaje się, że powiedziałeś mi, że nie mam się co przejmować Callahanem i resztą – Lupin zawsze mówił wolno, ale teraz zdawał się cedzić każdą głoskę – Zdaje się, że zapowiedziałeś mi, że kopalnia jest bezpieczna. CZY TAK?
– Mówiłem ci, że porywanie tej laluni nie jest dobrym pomysłem – warknął Fromage, przypominając sobie, że najlepszą obroną jest atak – Gdyby nie to...
– Aaaa, czyli twoim zdaniem to moja wina, taaaak? – zapytał przeciągle Lupin – To niby ja nie byłem w stanie upilnować tej kopalni? Moim zadaniem było załatwienie szeryfa i jego wesołej kompanii?
– To był wypadek – warknął Fromage – Poza...
– ZAMKNIJ SIĘ! – syknął Lupin.
Gdy oniemiały Fromage urwał, jego zleceniodawca kontynuował na tyle cicho, że ten musiał się wysilać, by coś usłyszeć.
– Oni wszyscy mają umrzeć, rozumiesz? Cała ta pieprzona banda ma umrzeć!
– Nawet Cutsson? – pytanie miało być kpiące, wyszło nader żałośnie, bo Lupin złapał go za gardło. Najwyraźniej nie miał ochoty na wysłuchiwanie jakichkolwiek drwin tudzież wypominania własnych błędów.
Nawet.
Fromage’owi przeszło przez myśl kilka zgrabnych ripost, z których każda dotyczyła pewnych decyzji Lupina, ale żadna z nich nie została wypowiedziana na głos, gdyż po pierwsze, Lupin nadal trzymał go w żelaznym uścisku, po drugie, uścisk nie należał do najlżejszych. Na jego gardle zaciskały się już bowiem nie palce człowieka, ale pazury wilkołaka.
Fromage zastanowił się szybko nad własną przemianą, ale obawiał się, że byłby to jeden z jego ostatnich pomysłów. Po sekundzie ze zdziwieniem stwierdził, że może oddychać. Nie było mu jednak dane zastanawianie się nad tym zbyt długo, bo nagle poczuł palący rozdzierający ból i poczuł, jak krew zalewa mu oczy. Spojrzał z niedowierzaniem na stojącego przed nim wilkołaka i na wpół świadomie dotknął twarzy. Ręka była cała w krwi, a palący ból ciągnął się od lewej brwi aż do szczęki. Lupin... On rozerwał mu pół twarzy!
Lupin zmienił się z powrotem w człowieka, chłodno i beznamiętnie patrząc na ochłap mięsa, w jaki zamieniła się twarz jego zastępcy.
– Do pełni wszyscy mają nie żyć, rozumiesz? Wszyscy! Może ci jednak wymienię, bo chyba masz kłopoty z rozpoznawaniem sytuacji. Szeryf. Grabarz. Irlandzki rewolwerowiec. Ten czarny doktorek. Agencyjna suka. I chcę na własne oczy widzieć ich ciała. Rozumiemy się?
Nie czekał na potwierdzenie zastępcy. Wyszedł, trzaskając drzwiami.
***
Kolty Johna Callahana leżały właśnie na biurku szeryfa. Jeden był już całkowicie wyczyszczony i złożony, drugi znajdował się w ręku jego właściciela, który już dawno zauważył, że czyszczenie broni generalnie sprzyja zastanawianiu się nad uporządkowaniem rzeczy skomplikowanych.
Nagle ktoś zapukał do drzwi biura.
– Proszę! – powiedział Callahan, pośpiesznie sięgając po drugi rewolwer.
Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Stanęła w nich Kitty Cutsson z wypchaną torbą na ramieniu.
– Można? – zapytała z szatańskim uśmiechem.
Wyglądała po prostu olśniewająco jak na przeżycia tego poranka. Czerwona sukienka w chińskim stylu dość ściśle przylegała do jej ciała, nie na tyle jednak, by kłócić się z ogólnym poczuciem przyzwoitości, ale wystarczająco, by wywołać przyspieszone bicie serca u każdego przedstawiciela płci przeciwnej. Nawet stójka ograniczająca dekolt do zera i długość sukienki nie były w stanie zmienić tego, że po prostu prowokowała pewne myśli. Czarne włosy panny Cutsson, starannie wymyte i ułożone, zostały teraz rozpuszczone i spływały kaskadą na jej plecy, kończąc się gdzieś w okolicy talii. Ku jawnemu zgorszeniu Callahana, dziewczyna zrezygnowała z broni na rzecz efektu, jaki wywarła swoim pojawieniem się.
Szeryf nagle jakby stracił władzę nad głosem, toteż ograniczył się jedynie do przyzwalającego gestu. Kitty weszła do środka, starannie zamykając za sobą drzwi.
– Co... hm .... znaczy... dzień dob... znaczy, witaj – wykrztusił w końcu.
Kitty podeszła do biurka, zdjęła ostrożnie torbę i położyła ją tuż obok koltów szeryfa.
– Dobrze się czujesz? – spytała, doskonale wiedząc, co spowodowało taką reakcję Callahana.
– Cóż, hm – odchrząknął – W sumie... tak. Dobrze.
Kitty uśmiechnęła się pod nosem i usiadła na biurku, odchylając się lekko do tyłu.
– A ty? Jak się czujesz? – zapytał, przybierając bardziej poważny ton głosu.
– Nieźle – powiedziała spokojnie – Jeśli po tym wszystkim można czuć się nieźle, oczywiście... Cholera, John, uratowaliście mi życie...
– Cóż... – John zaczął wzruszać ramionami, ale zatrzymał się w połowie gestu – Miałem zamiar powiedzieć „Taka jest nasza praca”, ale to by było... nieodpowiednie – przyznał po chwili.
– Hmmm, nieodpowiednie? – zapytała Cutsson, udając, że nie zna odpowiedzi.
– No wiesz... – może to była wina oświetlenia, ale wydało jej się, że trochę się zaczerwienił – takie... pompatyczne. Oklepane. Banalne...
Kitty zamaskowała uśmiech, odgarniając włosy z czoła.
– To co robimy z tak miło rozpoczętym dniem?
– Zastanawiałem się trochę nad naszym problemem... – odpowiedział, zajmując ręce wycieraniem komór bębenka – I przyszło mi do głowy, że skoro Lupin schował część ludzi w kopalni... a wiemy, że trzyma inne w kieszeni... To może resztę swojej armii trzyma w innej kopalni?
– Możliwe – potwierdziła Kitty – W ratuszu są stare mapy. Kopalnie powinny być zaznaczone. Możemy je przejrzeć...
Callahan skinął głową.
– W porządku. Daj mi moment i możemy iść – powiedział.
– Oczywiście – uśmiechnęła się – Pomóc ci? – wskazała ruchem głowy na rewolwery.
– E, nie... znaczy... już kończę – powiedział szybko.
Kitty cierpliwie czekała na szeryfa. Callahan szybko zmontował kolta na nowo, zakręcił go w dłoni i włożył go do kabury. To samo zrobił z bronią leżącą koło dziennikarki. Założył kapelusz na głowę i wyprowadził Kitty za rękę z biura.
Na dworze zaczynało już robić się ciemnawo. Koszmarnie długi i męczący dzień z wolna dobiegał końca. Cutsson znała jednak zwyczaje panujące w ratuszu i wiedziała, że mogą tam jeszcze kogoś zastać. Poszli więc szybko w tamtą stronę, chcąc też jak najszybciej zejść mieszkańcom Prosperity Wells z oczu. Czuli, że jak na jeden dzień, widywano ich oboje razem za często. Połowa żeńskiej populacji miasteczka zapewne żyła już romansem między nowym szeryfem a dziennikarką. Zresztą, pewne rzeczy były poza kontrolą obojga... Spojrzenia... Gesty... Nawet Londern zdołał się czegoś domyślić, choć Kitty i John byli przekonani, że się całkiem nieźle maskują. Byli więc mocno wściekli, że połowa miasteczka, oczywiście przypadkowo, wyszła z domów na spacer i zapałała chęcią rozmowy ze stróżem prawa i dziennikarką.
Kiedy dotarli do ratusza, Kitt była już niemal tak czerwona jak jej sukienka, a Callahan raz jeszcze nie mógł wyjść z podziwu nad systemem dystrybucji wiadomości w małych miasteczkach. Z ulgą zamknęli za sobą drzwi i powitali zmienniczkę pana Husajna, pannę Lewis, znaną w miasteczku (jak Kitty wyjaśniła to Johnowi na osobności) ze swojej beznadziejnej i niezrozumianej miłości do burmistrza Horna. Anne Lewis darzyła swojego pracodawcę uczuciem od lat, konsekwentnie odrzucając – nieliczne wprawdzie – propozycje małżeństwa.
Szeryf grzecznie poprosił pannę Lewis o udostępnienie map i z góry przygotował się na długie tłumaczenia, jednak zanim zaczerpnął powietrza przed długim przemówieniem, klucz został mu wręczony.
– Panna Cutsson wie, gdzie są – mruknęła ponuro.
Kitty złapała go za rękę i skierowała w długi ciemny korytarz, na którego końcu widniały drzwi. Otworzyły się ze skrzypnięciem, ukazując ich oczom ginące w mroku schody.
– Lampa jest na dole – powiedziała cicho, zaczynając drogę w dół.
Znała ją całkiem nieźle, więc szła w miarę pewnie. Niestety, nie przewidziała tego, że od czasu jej ostatniej wizyty coś się zmieniło. Na ostatnim stopniu stała skrzynka wypełniona po brzegi papierami i właśnie o nią potknęła się Kitty. Pisnęła cicho, usiłowała jeszcze przez chwilę złapać równowagę, ale grawitacja była bezwzględna. Dziewczyna upadłaby, gdyby nie złapał jej Callahan. Przytrzymał ją dłużej niż wymagała tego sytuacja. Kitty musnęła ustami jego policzek. Puścił ją z najwyższą niechęcią.
Dziennikarka zrobiła krok do przodu, wyciągnęła rękę. Lampa stała tam, gdzie zawsze, na krawędzi stołu.
– Muszę wrócić po zapałki – wyznał ponuro Callahan.
– Nie trzeba – uśmiechnęła się pod nosem dziewczyna.
Po krótkiej chwili na wyciągniętej dłoni Katherine zapłonął nienaturalny krwistoczerwony płomień. Po sekundzie zapłonął knot lampy naftowej stojącej na stole.
– Nie kantujesz, co? – powiedział z rozbawieniem szeryf.
– Oczywiście, że nie – odparła, biorąc lampę ze stołu i kierując się w stronę regału.
Mniej więcej pamiętała, gdzie powinny być mapy okolicy.
Tymczasem Callahan zawahał się. Od strony ściany poczuł coś... jakby powiew. Zrobił krok w tamtym kierunku i zatrzymał się na chwilę. Katherine w tym czasie wyciągała mapy, patrzyła na ich opisy i odkładała. Wreszcie krzyknęła z triumfem.
– Zaczekaj... Coś mi powiało – szeryf złapał ją za rękę.
Kitty popatrzyła na niego ze zdziwieniem.
– Znaczy... Czuję powiew – powiedział, widząc jej zaskoczone spojrzenie – Od ściany – dodał po chwili.
Dziennikarka odłożyła mapę na stół i podeszła do Callahana. Rzeczywiście, poczuła powiew zimnego powietrza. Spojrzeli na siebie znacząco, po czym szeryf podszedł do ściany i ostrożnie zaczął ją badać opuszkami palców, szukając jakiejś anomalii. Kitty natomiast preferowała metodę optyczną – wzięła do dłoni lampę i zaczęła przesuwać ją wzdłuż muru, obserwując odchylenia płomienia. Po chwili John wymacał dziwnie mało zimną cegłę.
– John? – rzuciła pytająco Kitty, widząc że się zatrzymał.
– Czekaj... Mam tu coś – odpowiedział nieco rozproszonym tonem, starając się poruszyć cegłą.
Szeryf usiłował manipulować cegłą, w pewnym momencie wcisnął ją z jednej strony. Druga strona odskoczyła, ukazując komorę z dźwignią. Kitty gwizdnęła cicho, ale i sama w pewnym momencie zaobserwowała zarys drzwi. Oczyszczała je więc z prochu i kurzu, a Callahan tymczasem zastanawiał się, co się stanie jak pociągnie za dźwignię. Logika co prawda sugerowała, że nic, jednak jego pobudzona groszowymi powieściami wyobraźnia namiętnie podsuwała mu obraz wrednie wyglądającej pordzewiałej gilotyny obcinającemu mu rękę. Na wszelki wypadek postanowił więc nie wtykać ręki w dziurę, ale użyć w zamian substytutu. Wyjął więc pas ze spodni i zrobił pętlę, którą następnie zarzucił ostrożnie na pętlę. Pociągnął.
Drzwi odskoczyły, toteż Kitty szybko złapała za ich krawędź, żeby nie zdążyły się zamknąć. John na nowo zapiął pas na biodrach, a na widok otwartego złowieszczo przejścia jego rewolwer niemal automatycznie pojawił się w jego ręku. Po chwili zreflektował się jednak i go opuścił.
– Kitt... Weź mój rewolwer, na wszelki wypadek – powiedział, po czym sam sięgnął po cięższy argument: swoją strzelbę rewolwerową.
Kitty oniemiała na chwilę. Niemożliwe – John Callahan rozstał się z jednym ze swoich peacemakerów? I na dodatek chciał go dać jej? Gdy była już w stanie wydobyć z siebie głos, mogła powiedzieć tylko:
– Dziękuję.
Korytarz, jaki odchodził od wejścia, był wykuty w skale i wysokości mniej więcej człowieka. Weszli w niego bardzo niepewnie, zostawiając lampę naftową w piwnicy. Zresztą, już po chwili ciemność rozjaśniły pochodnie umieszczone w uchwytach na ścianach. Wkrótce korytarz doprowadził ich do dość dużej groty, chwilowo opustoszałej. W oddali było słychać głosy i dziwne skowyty, zwielokrotnione przez echo.
– Chyba już wiemy, jakim cudem Lupin składał wizyty burmistrzowi, a nawet Abu nic o tym nie wiedział – powiedział cicho Callahan.
– Idziemy dalej? – spytała go niepewnie Kitty.
Ten przez chwilę wyglądał na rozdartego pomiędzy kilkoma sprzecznymi uczuciami. Spojrzał jednak na dziewczynę, stała przed nim w pięknej, ale czyniącej z niej bardzo łatwy cel, sukience, z jego rewolwerem w dłoni. Dostrzegł bandaże, psujące lekko linię jej sukni. Do tego jeszcze doszło pulsowanie jego zranionej nogi...
– Nie – odpowiedział w końcu z westchnieniem – W każdym razie nie teraz.
Odetchnęła z ulgą.
Oboje wycofali się dyskretnie tam skąd przyszli, chociaż Callahan jak gdyby z żalem przepuszczał tak znakomitą okazję. Gdy wrócili do piwnicy, zamknęli ostrożnie wejście do tunelu, ustawili cegłę we właściwy sposób. Katherine oddała szeryfowi jego broń, zabrała mapę ze stołu i spojrzała krytycznie na pomieszczenie. Wydawało się, że nie zostawili żadnych śladów swojej bytności. Szeryf odłożył lampę na stół, zgasił ją, namacał nogą stopień, złapał dziennikarkę za rękę i powoli weszli na górę. Zamknęli drzwi od piwnicy na klucz i z pewnym wahaniem oddali go sekretarce.
Gdy wyszli z ratusza, przywitała ich już noc.
– Wzięłaś wszystko z mieszkania? – spytał Callahan.
– Tak – powiedziała cicho.
Wzdrygnęła się od zimna. Jesienne wieczory po zachodzie słońca były już dość chłodne. John zdjął swój płaszcz i okrył nią ramiona dziewczyny. Szybko powędrowali w stronę biura Callahana, gdzie czekał na nich Londern. Przestudiowanie mapy zostawili na następny dzień. Teraz należało się przespać. Panowie jednogłośnie postanowili oddać Kitty do dyspozycji pokój szeryfa, a sami postanowili przespać się w wolnych celach.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Kazeite
Strzelec
Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/10 Skąd: znienacka :)
|
Wysłany: Pon 22:03, 29 Maj 2006 Temat postu: |
|
|
Katherine spędziła dość niespokojną noc w łóżku Johna Callahana, niestety, bez jego właściciela. Szeryf i jego zastępca postanowili przespać się w wolnych celach aresztu. Niestety, sen nie przyniósł jej zbytniego ukojenia, gdyż co chwilę budziła się z krzykiem, widząc nad sobą pysk wilkołaka na zmianę z zapadającymi się nad jej głową korytarzami. Wreszcie tuż po wschodzie słońca ostatecznie podniosła się z łóżka i na kolanie naskrobała artykuł o prowizorycznym wysadzeniu w powietrze zruinowanych korytarzy kopalni McMuttona.
Wstała z krzesła i ubrała się szybko. Wczoraj z mieszkania zabrała kilka ciuchów i z typowo kobiecym uśmieszkiem na twarzy założyła teraz czerwoną aksamitną bluzkę wiązaną w talii. Oczywistym dodatkiem do bluzki musiała być spódnica i Cutsson bardzo żałowała, że musiała zepsuć ogólne wrażenie pasem z frontierem i nabojami. Ale nie zamierzała rozstawać się z bronią. Złapała kartkę papieru i delikatnie otworzyła drzwi, starając się nie skrzypieć.
Oczywiście, pierwszą rzeczą, jaką usłyszała, było chrapanie dochodzące z celi. Zajrzała tam i wcale nie zdziwiła się, ujrzawszy Howarda Londerna. Callahan spał w biurze, na wpół leżąc na krześle, nogi mając oparte o biurko. Podeszła do niego i położyła mu rękę na ramieniu.
– John – szepnęła cicho.
Niemal natychmiast zajrzała w wylot jednego z rewolwerów Callahana i usłyszała dźwięk odwodzonego kurka. Reakcja błyskawiczna i bynajmniej nie zaskakująca.
Callahan otworzył oczy. Z niejakim zażenowaniem spuścił kurek rewolweru i odłożył broń na biurko.
– Kitty? – zapytał zdziwiony.
– Idę do redakcji – wyjaśniła. – Mam artykuł opisujący wczorajsze rozwalenie podziemi Lupina. Masz, przeczytaj – zaśmiała się, wręczając szeryfowi kawałek papieru i przysiadając na krawędzi biurka.
Callahan przebiegł wzrokiem ciąg słów tworzących bardzo logiczne wyjaśnienia, brzmiących wręcz nienaturalnie naukowo. Styl Agencji w najlepszym wydaniu. Wstał i oddał kartkę dziewczynie.
– Tego też was uczą? – roześmiał się.
– Hmmm, powiedzmy, że ja mam po prostu bogatą wyobraźnię, panie Callahan – uśmiech Cutsson był po prostu śliczny.
Opuchlizna z policzka już zeszła i tylko zadrapania świadczyły o niedawnych przeżyciach. Oczywiście, zarówno Kitt, jak i John zdawali sobie sprawę, że szramy na jej ramionach nie znikną... No cóż, nie wszyscy mieli przywilej te ramiona oglądać...
– Wiesz, Kitt, nie powinnaś łazić sama po miasteczku – zaniepokoił się nagle szeryf, uświadamiając sobie, że dziewczyna jest jednym z głównych celów Lupina. Naiwnie byłoby zakładać, że po tej całej rozróbie Francuz zrezygnuje z zamachów na cnotę, zdrowie i życie Cutsson. No cóż, z tą cnotą to tak nie do końca...
Nic mi nie będzie – powiedziała spokojnie Kitty. – Nikt mnie przecież nie zastrzeli na głównej ulicy...
Johnowi przyszła do głowy cała seria przykładów strzelania do delikwentów na głównej ulicy, ale nie zdołał nic powiedzieć, gdyż poczuł jej usta na swoich.
Oczom wychodzącego z celi Londerna ukazał się dość elektryzujący widok stojącej na palcach Kitty Cutsson w objęciach Johna Callahana. Para wydawała się być sobą mocno zajęta i żadne z nich nie zwracało najmniejszej uwagi na Londerna.
Odchrząknął zatem i z lekką satysfakcją obserwował, jak zmieszani odskakują od siebie.
– To ja idę – powiedziała Cutsson, nagle cała czerwona.
Callahan nagle zajął się nerwowym poprawianiem naboi w pasie.
Londern poczuł, że chciałby wszystko jakoś dosadnie skomentować. Kiedy jednak przyjrzał się wychodzącej dziennikarce, jej kształty podkreślone przez odpowiedni strój sprawiły, że Howard stracił ochotę na złośliwości. Nagle stwierdził, że cholernie czegoś Callahanowi zazdrości...
***
Kitty szła szybko w stronę redakcji, gdzie spodziewała się zastać swojego szefa i zecera w jednym. Jimmie Varris pojawiał się w redakcji rano, co sprawiało, że nie spotykali się z Cutsson zbyt często. Jednak tak długo, jak dostawał od niej artykuły, a były naprawdę świetne, nie obchodziły go godziny pracy jego dziennikarki.
Otworzyła drzwi.
– Dzień dobry, Jimmie – zawołała w głąb pomieszczenia.
– Kitty! – stary zecer wyłonił się nagle spod stołu. – Co ty tak wcześnie? A właśnie, jak ty wyłamałaś tę okiennicę? I po co ci ta cała broń?
– Aaaa, stary Joe się przedwczoraj upił i akurat trafiło na moje okno – powiedziała swobodnie Kitty. – Jest ciepło, jakoś przeżyję. Słyszeliście wczoraj za miasteczkiem ten wybuch? – zmieniła temat.
– No, grzmotnęło tak, że aż się przestraszyłem – powiedział spokojnie Varris. – Ale widziałem słup dymu od strony gór, więc pewnie ktoś się nieumiejętnie obchodził z dynamitem...
– Parę lat temu czytałam bardzo ciekawą książkę o powstawaniu gór. Jeden naukowiec twierdził, że łańcuchy górskie w tej okolicy nadal podlegają procesowi orogenezy i mogą się tu wydarzać spontaniczne i samoistne osunięcia się granitu, co spowodowało niewątpliwie tąpnięcia w kopalni McMuttona i trzeba było ją... – Kitty zatrzymała się, by zaczerpnąć oddechu i ten właśnie moment wykorzystał Jimmie.
– Tak, Kitty, to rzeczywiście ciekawe – powiedział zecer, przyzwyczajony do wylewnych wypowiedzi dziennikarki. – Rozumiem, że to ten artykuł – zabrał jej kartkę z ręki.
– Planuję też napisać serię artykułów o ciekawych i ważnych osobach w tej okolicy – poinformowała go radośnie Cutsson. O burmistrzu Hornie, o Arsenie Lupinie, o...
– O Lupinie? – Varris zareagował bardzo żywo.
– Tak – odparło wcielenie niewinności. – A co?
– Nie tykaj Lupina – powiedział ostrym głosem. – To jest dla ciebie za duże, Kitty.
– Ale...?
– Ja ci tego nie puszczę – powiedział zdecydowanie Jimmie. – Koniec dyskusji.
Cutsson spojrzała na niego z zaciekawieniem, ale wzruszyła tylko ramionami, pożegnała się i wyszła.
Redakcja znajdowała się przy głównej uliczce miasteczka i tylko dzięki temu dziewczyna mogła zauważyć trzech znajomo wyglądających Meksykańców. Każdy z nich trzymał broń w ręku i wszyscy bez wątpienia kierowali się w jej stronę. Nie byli niezauważeni, ktoś już biegł w stronę biura szeryfa, ale panowie już spostrzegli dość rzucającą się w oczy Cutsson i ruszyli biegiem w jej stronę.
Kitty wyszarpnęła Colta Frontiera z kabury i rzuciła się z powrotem do redakcji.
– Jimmie, na podłogę! – wrzasnęła.
Przyklękła pod oknem po lewej stronie wejścia. Ostrożnie podniosła głowę, wyglądając na zewnątrz. Zobaczyła, jak jeden z podwładnych Fromage’a naciska spust i zanurkowała pod sąsiedni blat, chcąc uchronić się od drzazg, jakie poleciały na wszystkie strony, kiedy kula trafiła w okiennicę. Nie zamierzała porzucać tego bezpiecznego schronienia, ale gdy pewna wrednie wyglądająca gęba zajrzała do pomieszczenia przez okno, Kitty wychyliła się spod stołu i strzeliła w jego kierunku. Ku jej wielkiemu zaskoczeniu, pocisk sięgnął celu. Ale równocześnie z jej strzałem do środka wpadł następny napastnik. Oko błysnęło mu, kiedy zauważył dziewczynę. Strzelił, niespecjalnie nawet celując, przekonany, że Cutsson już jest jego, jednak jego pocisk ugrzązł w blacie nad głową dziennikarki. Kitty pisnęła przerażona. Strzeliła do niego na ślepo, ale oczywiście nie trafiła. W tej samej chwili do redakcji wpadł trzeci z napastników i również wycelował w Cutsson.
– Rzuć broń, suko, a zastrzelę cię od razu! – krzyknął.
– Tak się nie mówi do damy – wszyscy usłyszeli głos Jimmiego, który wyłonił się zza biurka z dwururką w ręku.
Bez wahania wystrzelił, lokując chmurę śrutu w plecach jednego z Meksykańców. Zanim jednak zdołał przeładować, strzał oddała Kitty, korzystając z chwilowego osłupienia ostatniego z napastników.
Gdy mężczyzna upadł na ziemię, dziewczyna wygrzebała się spod stołu i podeszła do napastników. Uklękła przy tych dwóch w biurze, dotknęła ich nadgarstków. Nie żyli. Nie mieli prawa, skoro jeden miał w plecach dwie wielkie dziury, a drugi piękny mały otworek w czole. Jimmie, nie zadając zbędnych pytań, wyszedł przed redakcję, chcąc sprawdzić kondycję trzeciego z napastników i omal nie potknął się o szeryfa, który podnosił się znad tamtego ciała. Callahan spojrzał z zaskoczeniem na Varrisa, którego nie znał, na broń, którą zecer trzymał w ręku i wparował do środka, w drzwiach zderzając się z Kitty. Szybko obrzucił biuro spojrzeniem, wyciągając właściwe wnioski.
– Panno Cutsson, proszę ze mną – polecił sucho.
Kitt nie drgnęła nawet powieka, choć zobaczyła niepokój w jego oczach. Zanim Jimmie wszedł do środka, pokręciła szybko głową.
– Ależ szeryfie – powiedział Varris, wchodząc za Callahanem do redakcji. – To była obrona własna, mogę zaświadczyć. Napadli na bezbro... No, na kobietę i grozili jej śmiercią. Osobiście zaświadczam.
– Czy ja o coś pytam? – zapytał chłodno Callahan. – Panno Cutsson, proszę ze mną. Zaraz tu przyślę grabarza.
Oboje zaczęli iść z powrotem w stronę biura szeryfa, jednak nagle dobiegły ich z tamtej strony odgłosy strzałów...
***
Howard popatrzył smętnie na Callahana, jak wychodzi, zapewne w obawie o dziennikarkę. Co prawda słońce już wstało znad horyzontu, jednak Londern oparł się wygodnie na krześle Johna, ponownie zapadając w drzemkę.
Przynajmniej próbując zapaść, jako że już po paru minutach do jego uszu dotarł nieprzyjemny chropowaty głos, płynący od wejścia drzwi. Ktoś ewidentnie próbował wejść do środka, nie kłopocząc się nawet pukaniem, toteż grabarz postanowił odpłacić chytrością za brak dobrych manier – zerwał się z siedzenia, położył kapelusz na wierzchu krzesła, po czym dał nura pod biurku. W samą porę, jak się okazało, bo oto w jego polu widzenia ukazała się para zdecydowanie meksykańskich butów. Zapach też był typowo meksykański... tak samo jak akcent.
– Śpi… Bardzo dobrze amigos... Przynajmniej zginie we śnie – zarechotał cicho właściciel mokasynów.
– Wasz błąd – odsyknął zastępca szeryfa.
Już miał zamiar wyłonić się zza biurka, gdy do biura wpadło następnych trzech Meksykan, którzy nie krępując się już zbytnio szczęknęli kurkami i puścili w stronę bogu ducha winnego krzesła huragan ołowiu.
Londern z zaskakującą nawet jego cierpliwością odczekał do chwili, gdy desperado skończy się amunicja. W tym czasie między jego palcami zaczęła się tkać mistyczna moc, przypominająca wiązki prądu elektrycznego. Z palca na palec, kolejne mroczne wiązki przeskakiwały i ładowały się kolejne… Wreszcie nastała błoga chwila ciszy, w której dało się słyszeć nerwowe przeładowania broni napastników. Londern właśnie ten moment wybrał, by wskoczyć spod biurka
– Cześć chłopcy! Ładny dzisiaj mamy dzień, nieprawdaż? – zagaił.
– Ładny dzień? Przecież jest pochmurnie i ciemno! – padła dosyć przewidywalna odpowiedź
– Dla was będzie to bardzo jasny dzień... – skrzywił się paskudnie Londern – A nawet lepiej… zupełnie tak jasny, jakbyście byli w piekle!!!
Howard wypowiadając te słowa machnął obiema rękami, i w tym momencie z jego rąk wytrysnął strumień mrocznej energii. Elektryczne ładunku dotarły prosto do celu, oplatając tym samym czterech zaszokowanych oraz przerażonych Meksykańców, którzy wrzasnęli w przypływie grozy i poczucia nadchodzącej śmierci. Howard tylko pokazał swoje średnio zadbane zęby.
– Miłego zdychania! – parsknął – Pozdrówcie dziadka diabła! Niech stary piernik niech się nie wyleguje w swoim gorącym zadupiu! Przekażcie mu, żeby się wami specjalnie zajął!!
Elektryczna fala skończyła się, na co pierwszy z napastników złapał się za głowę, natrafiając na wielki ziejący otwór, który właśnie został wypalony. Drugi zgiął się w pół, po czym runął z głośnym hukiem na ziemię. Trzeci i czwarty zachwiali się niepewnie na nogach, po czym udało im się jeszcze stwierdzić, iż przez ich brzuchy można oglądać drzwi, przed którymi się znajdowali. Obaj padli w ostatnich jękach konwulsyjnych.
– Dobrze przypieczone… – stwierdził grabarz, który w tej chwili w rękach trzymał swoje dwa gnaty.
Ostrożnie zbliżył się ku wyjściu, aby sprawdzić czy przypadkiem jakiegoś nie pominął. Kiedy Londern wyszedł na chłodne nocne powietrze, otoczyła go cisza, którą przerwały kroki nadchodzącego szeryfa, Cutsson oraz jeszcze jednego mężczyzny, którego Howard nie zdołał zidentyfikować.
– Oo... Callahan.. Wreszcie jesteś... – rzekł zniecierpliwiony, zwracając się w ich stronę.
John przez moment rozważał zasadność przypomnienia Londernowi, że nie było go tylko przez parę minut, jednak postanowił odłożyć to na później i najpierw dowiedzieć się o strzelaninie.
– Wyobraź sobie, jakiś czterech wyrobków próbowało mnie zabić – grabarz odpowiedział na jego niewypowiedziane jeszcze pytanie.
– Ciebie też? – Callahan wyglądał na lekko zdziwionego.
Kitty spojrzała nagle na obu z niepokojem.
– To nie są... Oni atakują nas specjalnie! – zaczęła rozgorączkowana. – Mnie zaatakowali w redakcji, Londerna tutaj... Musimy ostrzec doktora!
– Jak to, specjalnie? W co wyście się wpakowali? – zdziwił się Varris.
– Później, panie... redaktorze – Callahanowi jakoś nie przyszło wcześniej do głowy zapytać o personalia szefa Kitty. – Na razie proszę zostać tutaj – powiedział już nieco bardziej pewnym głosem. – Londern, idziemy.
– A to gratka, doktor potrzebujący pomocy? – parsknął śmiechem Howard.
Naczelny gazety nie należał do ludzi którzy posłuchaliby polecenia przedstawiciela prawa – nie wtedy, gdy węszyli sensację. Wprawdzie teoretycznie do pisania zatrudniał Kitty, ale sam również jeszcze parał się tym zajęciem, toteż gdy cała czwórka wyszła z biura, poszedł w ślad za nimi.
Jednak jeżeli liczył na emocjonującą walkę, to bardzo się rozczarował – nie zdążyli nawet dojść do szpitala, gdy na piętrze otworzyło się okno i wyjrzał przez nie Mike Sage z swoim Buntlinem w garści.
– A, tu jesteście. Dobrze – powiedział z czymś na kształt ulgi w głosie. – Wszyscy cali?
– A wy? – zapytała Cutsson. – Słuchajcie, od rana najeżdżają nas hordy Meksykan, nas konkretnie. Was też mogą.
– Właśnie o to chodzi – skrzywił się Sage. – Już to zrobili. Zresztą, doktor to chyba lepiej wyjaśni, bo już do was schodzi.
Rzeczywiście, moment później drzwi do szpitala otworzyły się i pojawił się w nich lekarz.
– Witam państwa – zagaił. – Zdaje się, że mieliśmy wszyscy tego rana nieproszonych gości, nieprawdaż?
– Co, ty też... – Londern zaczął zaczepnie, ale pod wpływem spojrzenia doktora szybko się poprawił. – Znaczy, pan doktor też miał u siebie pacjentów mówiących po meksykańsku?
– W rzeczy samej. A teraz pan ma czterech nowych klientów – odpowiedział mu Roundtree.
– Co? I ty żeś ich doktorku tak sam, tego, kęsim? – zdziwił się Howard.
– Niezupełnie. Ale może by tak pan sprzątnął ciała? – zasugerował doktor tonem niedwuznacznie sugerującym, że w szeroko pojętym dobrym interesie grabarza leży jak najszybsze zastosowanie się do tego polecenia.
– Już, już, doktorku. Tylko skoczę po wóz – rzucił Londern, po czym poszedł w kierunku swojej rezydencji.
Jimmie Varris cały ten czas spoglądał w niejakim zdziwieniu to na szeryfa, to na dziennikarkę.
– Kitty, doprawdy, chyba nie powiesz mi, że to coś normalnego? – powiedział w końcu.
– Jimmie – powiedziała zrezygnowanym głosem dziewczyna. – Może wróć do redakcji, potem ci to wszystko wyjaśnię, dobrze? Mi nic nie będzie.
Wydawca, choć nie do końca przekonany, pod wpływem proszącego spojrzenia Kitty westchnął w końcu i skinął głową, po czym odszedł.
Cała czwórka z różnymi uczuciami przyglądała się, jak Londern wyciąga ze szpitala zwłoki czterech desperado, który pomimo braku jakichkolwiek śladów używania przemocy na ciele zdecydowanie byli martwi. I prawdopodobnie właśnie roztrząsanie, w jaki sposób Roundtree poradził sobie z tą czwórką, spowodowało, że nie zauważyli, jak podszedł do nich czarnowłosy mężczyzna z równie czarną brodą, ubrany w sposób mówiący światu „szuler w żałobie”.
Mężczyzna ów zawiesił najpierw oko na figurze Kitty Cutsson, a przez jego twarz przemknęło coś na kształt błysku rozpoznania. A gdy dostrzegł Callahana, uśmiech jego zdecydowanie się poszerzył. Przesadnie powolnym krokiem zaczął się do nich zbliżać, dopóki odległość nie zmalała do kilku kroków.
– Howdy partnerze! – odezwał się wesoły głos za plecami drużyny.
Słysząc to Cutsson wyrwała odruchowo broń z kabury i odwróciła się, natomiast Callahan jakby zesztywniał i zamarł w bezruchu. W chwili kiedy dziewczyna rzuciła okiem na sylwetkę przybysza, przez jej twarz przemknął grymas wstrętu. Odwiodła kurek rewolweru, podeszła do niego i przystawiła mu wylot lufy do głowy.
– Spływaj stąd, Bean, mamy wystarczająco wiele problemów bez ciebie! – warknęła.
– Spokojnie Kitty. Też się cieszę, że się jeszcze nie zabiłaś – odpowiedział przybysz z szelmowskim uśmiechem.
Londerna ten uśmiech lekko zaniepokoił. Było w nim coś podobnego, coś, co mógł widzieć często na własnej twarzy, gdy patrzył w lustro... Poczucie absolutnej pewności i wiary w siebie i swoje umiejętności
– Ogłuchłeś czy co? Ludzkiej mowy nie rozumiesz? – prychnęła dziewczyna.
– Cutsson, nie ciskaj się, to jest służbowa sprawa i ciebie to nie tyczy – mężczyzna nazwany „Beanem” sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki po cygaro, niby przypadkiem błyskając przypiętą do kamizelki srebrną odznaką Strażników Teksasu.
– O nie.. Kolejny stróż prawa – załamał się Londern. – Callahan, ty go znasz?
– Ekhm... – Callahana trochę odetkało. – Obawiam się, że tak.
Zdołał odwrócić się na tyle, by potwierdzić przypuszczenia... Owszem, nie miał halucynacji. Stał przed nim jego znajomy, John Bean, muzyk niezwykły. Człowiek, którego widok przywoływał wiele wspomnień, w tym kilka zdecydowanie nieprzyjemnych.
– Ty i Strażnicy? – Cutsson roześmiała się lodowato. – Komu ukradłeś tę odznakę?
– Sam przecież też nosisz odznakę, młody – Bean w końcu przestał ignorować Londerna, sięgnął do kieszeni i rzucił mu półdolarówkę. – Kopnij się sprawdzić, czy mojego konia już z pociągu wyładowali.
– Sam się kopnij, koleś – żachnął się zastępca szeryfa.
– Ale ja bardzo ładnie proszę – nagle Londern stwierdził, że jego własny rewolwer jest wycelowany dokładnie miedzy jego oczy, a w ręku Beana błysnęła turkusowa talia kart.
Cutsson wciągnęła powietrze przez zaciśnięte zęby i zwolniła kurek rewolweru. Nie opuściła lufy, a jej wyraz twarzy niejednemu zasugerowałby już jakieś wytłumaczenia. Londern tylko spojrzał na Beana, po czym zerknął na swojego gnata w jego ręce, po czym po raz kolejny spojrzał na Beana, a w międzyczasie w jego lewej ręce nagle pojawił się jego drugi rewolwer, dla odmiany wycelowany prosto w oczy Beana.
– Niezły pokaz, koleś... Ale daruj sobie tutaj kantowanie w biały dzień – stwierdził znacząco. – To chyba nie przystoi Strażnikom Teksasu, prawda, koleś?
Callahanowi wyraz twarzy Beana pouczanego przez zwykłego, w jego mniemaniu, grabarza wydatnie poprawił humor.
– To co z moim koniem? – rewolwer Howarda powoli opadł i umościł się na powrót w jego kaburze.
– Nie wiem, panie Strażnik. Idź pan sobie sam sprawdź – wzruszył ramionami Londern, odkładając drugi rewolwer.
Bean jakby rozważał przez moment, czy nie zrobić grabarzowi krzywdy lub czegoś w tym stylu, w końcu jednak zrezygnował.
– John, dobrze wyglądasz, ile to lat? Dwa? Trzy? – zagaił, odwracając się z powrotem do Callahana.
– Dwa miesiące – poprawił go ten ostatni.
– No dobra, tu mnie masz – roześmiał się Bean, delikatnie jednym palcem oddalając lufę Kitty od swojej głowy. – Ale wiesz, kilka lat brzmi bardziej dramatycznie. Mamy jakiś koncercik?
– Callahan, nic nie chcę mówić, ale wiesz, może tak stare znajomości odłożysz na nieco później – wtrącił się Londern. – Mamy w biurze, że tak powiem, mały bałagan. Troszkę... przysmalono nam wnętrze.
Kitty poczuła, że zaraz ją szlag trafi na miejscu.
– Londern, jak tam są trupy, to weź się łaskawie nimi zajmij, co? – syknęła.
– Taa... Widzę, że i tak nic nie ma tutaj lepszego do roboty – odparł Howard.
Cutsson zazgrzytała zębami, weszła do biura i po sekundzie wyleciała stamtąd lekko zielonawa na twarzy.
– Mówiłem, dobrze przypieczone... – mruknął pod nosem grabarz.
– Londern, cholera, co to jest? – warknęła Kitty
Bean spojrzał do biura przez ramię Callahana. Jedno spojrzenie na zwłoki wystarczyło mu, żeby dojść do wniosku, że ocena Londerna jest jak najbardziej prawidłowa. Co więcej, bez trudu rozpoznał typ obrażeń ciał, co spowodowało, że obrzucił grabarza zamyślonym spojrzeniem. Więc pan Londern też bawi się w kantowanie, tak?
– To może pójdziemy do saloonu? – zasugerował po chwili.
Callahan także zajrzał do biura i też wyszedł z niego lekko zdegustowany.
– Do saloonu? Uwierz mi, w saloonie jest jeszcze gorsza atmosfera niż tutaj – pokręcił głową.
– Aż tak źle powiadasz? – uniósł brwi Bean. – To gdzie możemy spokojnie porozmawiać i się czegoś napić?
– Spokojnie to chyba będzie tylko u grabarza... – westchnął szeryf.
– Albo u mnie – mruknęła Kitty. – Choć nie zdziwiłby mnie już dziś nawet komitet powitalny w składzie Lupin i Fromage... Natomiast ty, Londern, zabierzesz stąd te zwłoki i to natychmiast! – wrzasnęła.
– Zaraz, paniusiu.. Klucze do swojej posesji mam ja.. Więc będzie szybciej jak mi pomożecie to wszystko taszczyć.. Tylko zapakuję w worki...
– Ja mam tachać zwłoki, które ty zabiłeś? Czyś ty się z głupim na rozumy pozamieniał? – Cutsson autentycznie warczała.
Jon Bean przyglądał się jej rumieńcom z nieukrywaną przyjemnością, przyłapując zresztą Callahana na bardzo podobnym spojrzeniu.
– Pryy, wścibska klaczy.. Dobra, to ja idę się nimi zająć – odpowiedział Howard.
– Widzisz, Londern, teraz masz dobitny wyraz tego, że powinieneś pomyśleć przed naciśnięciem spustu – stwierdził. – Za każdym razem, kiedy szalejesz, masz później dołki do kopania.
– Pff.... Sami tego chcieli – rzucił Londern, wchodząc do biura.
– John, właśnie w tym sęk, że pomyślał i nie strzelał – od niechcenia zauważył Bean, odpalając sobie cygaro zapałką.
– Bynajmniej nie mówiłem teraz o jego wyborze broni.. – cicho mruknął Callahan.
Bean spojrzał na niego z lekką złością, ale w tym momencie dostrzegł falę kolorów przepływającą przez twarz Kitty.
– Cutsson, kotku, pazurki do kieszeni, bo cię krew zaleje – rzucił miękko. – Nie chcesz przejąć roboty grabarza, prawda... Przynajmniej nie zanim zakopie tych szczęściarzy.
– Ciebie mogę zakopać choćby od razu – odgryzła się wściekle. – Połowa świata mi podziękuje... Poza tym – podeszła nieco bliżej i strzeliła go w twarz – to ci się jeszcze należy za ostatnie!
– Oj, mała, tak się nie mówi do kogoś, kto uratował twoją śliczną... – Bean obrzucił spojrzeniem dolne regiony ciała dziewczyny. – Twoje śliczne oczy w Kansas.
Za tę replikę dostał po twarzy drugi raz.
– Wolałbym całusa – stwierdził oględnie, krzywiąc się z niezadowoleniem.
– Już ci tłumaczyłam, że wrąbałeś mnie w jeszcze większe kłopoty, Bean!
– Ech, Bean, znowu z ciebie cham wychodzi... Lepiej żebyś przymknął kłapaczkę, póki jeszcze ją masz w całości... lub póki Kitty nie przejdzie do bardziej delikatnych części ciała – zauważył z rosnącym rozbawieniem Callahan.
– John, nie daj się oszukać, ta kobieta jest z piekła rodem – stwierdził Bean z pewnością człowieka, który wie o czym mówi. – Ja ją wpakowałem w kłopoty? Oj, nie sądzę... A poza tym to ona mnie wali po pysku, a ty się czepiasz moich manier?
Kitty była najwyraźniej zdecydowana karać każdą jego wypowiedź kolejnymi policzkami.
– Dżentelmen zawsze bierze stronę damy, John – stwierdził Callahan wystudiowanie obojętnym tonem, któremu przeczyły jednak ogniki rozbawienia błyskające w jego oczach.
– Oj nie, kolego, to powinno brzmieć „John Callahan bierze zawsze stronę osoby bijącej Beana” – skrzywił się Bean. – Ile razy mam ci mówić, że ten śrut to był przypadek!
– Ach, a ta kula w plecy to już nie? – palnął Callahan. – To chciałeś powiedzieć?
– No to też, przecież wiesz, że bym ci w plecy nie strzelił – poprawił się Bean. – Znaczy się prosto w twarz również nie – szybko dokończył.
W czasie tej pogawędki Londern z zawodową obojętnością władował na wóz kolejne cztery ciała, po czym wdrapał się na kozioł i odjechał w stronę cmentarza.
– A tak w ogóle – Cutsson zmieniła obiekt zainteresowania na Callahana. – To ty go tu ściągnąłeś? To ma być to wsparcie?
– We własnej, uroczej osobie, koteczku – wtrącił się Bean zanim szeryf miał szansę odpowiedzieć. – Całe wsparcie, jakie kiedykolwiek będzie wam potrzebne...
– Może nie na środku ulicy, dobrze? – zwrócił mu uwagę Callahan. – Sam jestem tego ciekaw, ale bez przesady.
Cutsson wparowała do biura, pociągnęła nosem i szeroko otworzyła wszystkie okiennice znajdujące się w budynku, po czym znowu wypadła na zewnątrz.
– Nie mów do mnie koteczku, Bean! – wycedziła.
– No już, Bean, wchodzimy do środka – stwierdził Callahan. – Lewa nóżka, prawa nóżka i tak po kolei.
– Damy i pannę Cutsson przodem proszę... – zażartował Bean.
Po chwili jednak jakby tego pożałował, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że za swój żarcik został przez dziewczynę nagrodzony wyjątkowo bolesnym kopniakiem pomiędzy nogi.
– O żesz... A czym sobie na te pieszczoty zasłużyłem? – syknął, zwijając się z bólu i wpadając do biura niemalże na czworakach.
– Żyjesz, Bean, i mnie to wystarczy – Kitty pomogła mu wtoczyć się do środka kilkoma bynajmniej nie delikatnymi pchnięciami.
– Cutsson, i tak mi się odwdzięczasz za wszystko? – stęknął Bean. – Niewdzięczna wiedźma...
– Niby za co? – warknęła Kitty. – Za to, że teraz jestem do odstrzału?
– Oj, przepraszam, do odstrzału to byłaś, jak się poznaliśmy – odparł Bean z urażoną godnością. – A to, że do tej pory zipiesz, tylko potwierdza fakt, że Agenci to pierdoły.
– Wtedy jeszcze nie byłam! – warknęła dziewczyna. – Musiałeś się, jasny gwint, wtrącić?
– Mała, jak bym się nie wtrącił, to dostałbym kulkę... – bronił się Bean. – A chwilę później ty... Nie mówiąc już o tym, że tamta wiocha i tak by znikła z powierzchni ziemi w ten czy inny sposób.
– Coś mi się widzi, Bean, że myślisz teraz wyłącznie jajami... – stwierdził szeryf z pewną dozą refleksji.
– A ty byś nie myślał, jakby cię piekły niczym żywym ogniem przypiekane? – odpowiedział myśliciel z bolesnym sarkazmem.
– Dobra, już dobra – zbył go szeryf. – Ustaliliśmy już, że John Bean to pierdoła, więc skupmy się na sprawach ważniejszych niż jego ego.
– Już ci mówiłam, że nie dostałabym kulki, ty, ty, ty, draniu ty cholerny! – gorączkowała się Cutsson.
– Miło mi, Bean jestem – odparował trochę niecelnie kanciarz.
– Kitty... Daj spokój – Callahan był na razie zdecydowany zapobiec dalszym aktom przemocy na Beanie. – Nie widzisz, że facet ciebie prowokuje?
– Ty się, John, nie wtrącaj. Sukinsyn mnie okradł i zostawił na środku wielkiego syfu...
– Dobrze, w porządku – uniósł ręce Callahan. – Tylko postaraj się nie zabrudzić podłogi krwią, dobrze? – dodał jeszcze, po czym poszedł sobie zrobić kawę.
– Oj, przepraszam, nie okradł, tylko pożyczył – zastrzegł się tymczasem Bean. – Przecież ci list zostawiłem. a po drugie, nie na środku wielkiego syfu, tylko na środku pustkowia, a to jest różnica.
Cutsson nabrała powietrza.
– Taaaa? Środek pustkowia? – wrzasnęła. – A jak myślisz, kto się zjawił obejrzeć ten rozpierdziel zaraz po tym, jak obudziłam się w południe, po tym jak byłeś łaskawy mnie uśpić?
Callahan doszedł do wniosku, że powinien także zrobić kawę dla Kitty.
– Spokojnie, mała, złość piękności szkodzi – błysnął uśmiechem Bean. – Nie ciskaj się tak, bo dostaniesz apopleksji.
Dziewczyna odpowiedziała na to kolejną demonstracją prawidłowego sposobu policzkowania bezczelnych mężczyzn.
– Kicia, ja cię proszę, przestań mnie okładać, bo przestanę być miły – wycedził Bean przez zęby.
– Zamknij się wreszcie, Bean! Jak już wspomniałam, mamy większe kłopoty niż twoja głupia morda! – wrzasnęła „Kicia” tak, że słychać ją było pewnie w willi Lupina.
Bean miał zamiar odpowiedzieć jej w jakiś wyszukanie dosadny sposób, ale przeszkodził mu powrót Londerna, umazanego lekko ziemią.
– Doktor kazał powiedzieć, że ma pacjenta, więc poszedł do niego i wziął ze sobą Mike’a – obwieścił Howard od samego progu.
– Dobra, Londern, to ile mieli ci panowie przy sobie? – zapytał Callahan oficjalnym tonem głosu.
– Mieli brudne onuce w liczbie trzynastu sztuk – odparł równie oficjalnym tonem grabarz
– A tamta dziewiątka, pamiętasz, ci weseli Meksykanie, wielbiciele Sage'a? – przypomniał szeryf.
– Tak, pamiętam. I co? – uniósł brwi Londern.
– Ile mieli przy sobie pieniędzy? – zapytał cierpliwym tonem głosu Callahan.
– Aaa... Nie pamiętam. Ale dobrze smakowała za nie whisky w saloonie – odparł uprzejmym tonem Howard.
– W porządku. W takim razie, Londern, idziesz do paki na dwa dni za sprzeniewierzenie funduszy miastowych – zawyrokował Callahan, kręcąc z rozczarowaniem głową.
Londern na słowa „w porządku” rozluźnił się lekko i podszedł do czajnika z kawą, jednak słysząc słowo „paka” zamarł i spojrzał na szeryfa z niedowierzaniem.
– JAKIE SPONIEWIERANIE? – niemal krzyknął, ale pohamował się i ciągnął już ciszej. – Te Callahan... A znasz prawa grabarza względem trupów? Chyba widzę, że nie bardzo...
– A znasz prawa zastępcy szeryfa względem trupów, Londern? Bo właśnie nim jesteś. I nie zapominaj o tym – to mówiąc Callahan zaczął zbliżać się do Londerna. – Myślisz sobie, że ci wszystko wolno, jak nosisz sobie tę odznakę? Myślisz sobie, że wszystko będzie po staremu? O, stary, tutaj bardzo się mylisz. A teraz masz trzy wyjścia. Wiesz jakie?
– Nie, nie wiem, ale wiem, że nadal odwalam robotę grabarza – zirytował się Howard. – Chcesz się zamienić? Proszę bardzo!
– John, odpuść chłopakowi, przecież nie zrobili nic złego – Bean wstawił się za grabarzem, który spojrzał na niego z wdzięcznością.
– Możesz po pierwsze, albo oddać tę forsę – ciągnął szeryf, ignorując Beana – albo pójść siedzieć, albo stać się swoim własnym klientem. Czy wyrażam się jasno?
– Callahan, na miłość boską! – Bean najwyraźniej nie dostrzegał w akcie okradania trupów niczego nagannego. – Odpuść chłopakowi. Więcej przegrywam dziennie w pokera.
Szeryf spojrzał na moment na Beana, a ten aż się wzdrygnął, widząc jego oczy.
– Bardzo śmieszne Callahan – naburmuszył się tymczasem Londern. – Zabijesz mnie za to, że robię swoja robotę grabarza, kiedy już mam posadę zastępcy szeryfa i biorę za to skromne napiwki? No tak, świetnie.. Ale mam jeszcze jedno wyjście.. Rzucić to wszystko w diabły i się wynieść z Prosperity, bo już mam dość gburowatych szeryfów i tych, którzy nie rozumieją, iż nieraz pewne napiwki za ciężką robotę jednak się należą... A poza tym tej kasy nawet nie mam przy sobie.. Więc odczep się w końcu i zajmij się poważnymi sprawami...
– A cóż to za idiotyczny pomysł, że robię sobie żarty? – w tym momencie Londern poczuł się trochę nieswojo pod spojrzeniem Callahana. – I zanim będziesz mógł gdziekolwiek pójść, nawet jeżeli zrezygnujesz, to i tak oryginalny wybór pozostanie. A poza tym życzę powodzenia w wędrówce poza miasto – dodał.
– Mam odwalać nadal robotę grabarza, czy może chcesz osobiście się zgłosić do burmistrza i powiedzieć mu, że miasto straciło właśnie grabarza, bo szeryfowi nie pasowało, iż ten wziął sobie należny mu napiwek?! – w końcu Londernowi puściły nerwy.
– Najpierw ty, Londern – odparował Callahan. – Najpierw ty pójdziesz i mu powiesz, że kradniesz pieniądze na służbie. Widzisz, jako grabarz może masz prawo zarabiać w ten sposób na klientach, ale jako przedstawiciel prawa już nie. Przedstawiciele prawa mają prawo tylko do dziesięciu procent tej sumy. Ale zgaduję, że o tym też nie wiedziałeś...
– Ale jestem grabarzem! I kiedy pełnię funkcję grabarza, to jestem wtedy grabarzem! Albo, Sing Song, zaraz przestanę tę robotę wypełniać, bo już mam tego serdecznie dość za tego pierdolone grosze, które mi się dostają!
– Zamknij się w końcu, Londern! – prychnęła Kitt. – Johnowi chodzi o to, że teraz pełnisz równocześnie obowiązki zastępcy i masz tę kasę oddawać do banku! Całą! Zanim okradniesz ciało jako grabarz!
– Nawet tego nie skomentuję... Niecałe trzy dolce.. Tyle mieli.. Chcesz, to obniż mi o tyle pensję... I reszta już mnie nie obchodzi – warknął Howard, po czym teatralnym gestem nalał sobie kawy do kubka i jednym dużym haustem wypił wszystko, prawie się krztusząc.
– Londern – warknęła Cutsson – Przestań się zachowywać jak małe dziecko! Mnie już też to wszystko wisi, ale zachowujmy przynajmniej jakieś pozory, że jesteśmy po stronie prawa!
– Funkcją grabarza jest grzebanie trupów. Funkcją zastępcy ich przeszukiwanie – dodał Callahan. – Może nie widzisz różnicy, ale z chwilą zapisania się do tego teatrzyku obowiązują ciebie te prawa. A prawa pisane mają pierwszeństwo przed prawami niepisanymi.
– Taa... Prawa.. Jeśli to jest uczciwe, to ja zamieniam się w nietoperza i nawiedzam okoliczne dziewice pijąc ich krew i pokazując swoje długie wampirze zęby – powiedział ironicznie Londern.
– Kitty, czy mogę cię na chwilę... – Bean powiedział do niej półgłosem – na słówko... A oni niech się tu jeszcze przekomarzają.
– A kto powiedział, że prawa są uczciwe? – warknęła Kitty. – Nie, Bean, nigdzie z tobą nie pójdę!
– Prawo ma być uczciwe, inaczej nie byłoby prawem, Cutsson – zawyrokował z rysującą się w jego słowach niezachwianą pewnością Londern.
Cutsson obrzuciła go spojrzeniem wyrażającym zarówno podziw, jak i zdziwienie.
– Nie wiem, czy bardziej podziwiać twoją pazerność, upór czy naiwność – stwierdziła oględnie.
– Zrozum, młody, nie ma czegoś takiego jak uczciwość w tych okolicach – oświadczył Bean tonem tak autoratywnym, na jaki mogą się zdobyć jedynie ludzie kompletnie nie zorientowani w temacie – a najbliższym tego stanu jest John. I jeśli on mówi, że masz oddać kasę, to lepiej oddaj.
Napiętą sytuację nagle przerwało przybycie kolejnego gościa, którym okazał się być Mike Sage.
– Doktor powiedział, że da sobie sam radę i że nie potrzebuje ochrony – powiedział tytułem wyjaśnienia. – A wy co? Kim jest ten facet?
– Kumpel Callahana – stwierdził zwięźle Londern. – Dobra, odlicz mi te dwa i pół dolca i się odwal wreszcie – zwrócił się do szeryfa – bo już mam dość całej tej szopki i twojego czepiania się o szczegóły, kiedy wisi nad nami klątwa wilkołaków... Szeryfie – skończył, jadowicie akcentując ostatnie słowo.
– Prawo jest prawem i mamy go przestrzegać, do jasnej SING SONG! – warknęła na zastępcę Kitty. – Inaczej możesz zapisać się do Lupina i jego bandy! Poszukuje sprzymierzeńców! Ucieszy się z kanciarza! – dodała.
– A ty się odwal od kanciarzy – warknął w jej kierunku Londern.
Sage jakby lekko zbaraniał, słysząc wymianę zdań, jednak widząc rysującą się na twarzy dziewczyny furię postanowił wstrzymać się z pytaniami.
– A ty, Bean, masz mi coś oddać – rzuciła Kitt w powietrze.
– Cutsson, walutę dostaniesz nawet za godzinę – obiecał Bean. – Ale na blachę musisz poczekać.
– Co z nią zrobiłeś? – wrzasnęła.
– Kitty, spokojnie, jest w bezpiecznym miejscu, ale nie tutaj – mitygował ją Bean.
– Jakim prawem mi ją w ogóle zabrałeś, co?
– Była mi potrzebna. Zresztą jakby cię znaleźli z odznaką, to byś nie przeżyła – zauważył.
– I tak o mały włos nie przeżyłam! – prychnęła.
Bean delikatnie złapał Cutsson za ramię i przy oczywistym sprzeciwie zaczął ciągnąć ją w stronę drzwi. Nie zdążył jednak zrobić więcej niż dwóch kroków, gdy nagle jego nos nadział się na lufę kolta szeryfa.
– John, ja tylko na słówko ze starą znajomą – uśmiechnął się Bean, jak miał nadzieję, rozbrajająco. – Cutsson? Pozwolisz?
– Czy to nie jest oczywiste, że nie pozwala? – zdziwił się uprzejmie Callahan.
– Jeśli masz mi coś do powiedzenia, to możesz zrobić to tutaj – dodała dziewczyna.
– Wolałbym na osobności... – stwierdził Bean. – To leży w waszym interesie.
– Naprawdę, Bean, ledwo co wparowałeś do miasta i już zrobiłeś z siebie idiotę... – stwierdził szeryf ganiącym tonem głosu – więc postaraj się nie przeginać, dobra? Bo naprawdę... będę zmuszony dojść do wniosku, że kiepski z ciebie muzyk... Jeżeli rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć... – dodał zimno.
– John, przecież ci jej nie uszkodzę – obruszył się Bean. – Chcę tylko pogadać, a tobie, za przeproszeniem, nic do tego.
– Komuś kawy? – warknął Howard na resztę, jednocześnie nalewając sobie drugi kubek.
– Skoro proponujesz, chętnie się napiję – Sage dał znak swojej obecności.
Cutsson stłumiła to, co nasuwało się jej w odpowiedzi i zrzuciła łapy Beana z siebie. Skinąwszy głową w stronę Callahana, wyszła przed biuro.
– Eee... Muzyk? To ten facet jest muzykiem? – zapytał jakby zdziwiony Sage.
Callahan, jakby lekko roztargniony, pokiwał głową.
– Tak, gram na nerwach, nie widać? – rzucił Bean i też wyszedł.
– Owszem... jest muzykiem... i gra na tych samych instrumentach co Londern – uściślił szeryf. – Rozumiesz?
– Perfekcyjny zespół – rzekł sarkastycznie Howard, co jednak znowu zwróciło na niego uwagę szeryfa.
– A ty, Londern, zapamiętaj sobie... Jako grabarz zabierasz dla siebie całość tego, co zostało przy ciele – usłyszał – A jako zastępca szeryfa zabierasz dla miasta to, co na ciele jest. Takie jest prawo. I takie prawo jest sprawiedliwe, niezależnie od tego, co sądzi na ten temat grabarz. Właśnie, Mike, a propos... Masz tutaj dodatkową spluwę – Callahan rzucił mu z kołka rewolwer z kaburą. – Potraktuj to jako podarunek od miasta. Bo jak wczoraj patrzyłem, co robiłeś, to jeden rewolwer ci nie wystarczy.
– Dzięki, szeryfie, twoja troska jest zbyteczna, – powiedział Sage – ale jak to mówią, darowanemu Peacemakerowi w lufę się nie zagląda – dokończył szybko.
– Tak, zbyteczna? – zmarszczył brwi Callahan – Twój Buntline jest może dobry na dalekie dystanse, ale uwierz mi na słowo, kiedy ci powiem, że przyda ci się broń rezerwowa i... Londern, na miłość boską, chodź tutaj i nie dysz na tę szybę! – zirytował się.
– No co, nie jesteś ciekawy o czym rozprawia ten facet z twoją dziewczyną, szeryfie? – Londern uśmiechnął się w sposób tajemniczy i podstępny.
Callahan z westchnieniem przesunął dłonią po twarzy.
– Nie, nie obchodzi mnie – odpowiedział – a teraz wracaj tutaj i usiądź na tyłku. Albo stój. Jak chcesz. Tylko odejdź od tych drzwi.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Kazeite
Strzelec
Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/10 Skąd: znienacka :)
|
Wysłany: Sob 15:51, 08 Lip 2006 Temat postu: |
|
|
Bean wyszedł w ślad za Kitty i zamknął drzwi do biura. Złapał dziewczynę za ramię i odciągnął kawałek.
– No dobra, Cutsson... Czas na szczerość... – zaczął.
– Słucham? – warknęła Kitt, wyrywając mu się jednym gwałtownym ruchem. – Łapy przy sobie, kanciarzu... I co ty sobie w ogóle wyobrażasz?
– Nie szalej, kotku – powiedział chłodno. – I przestań mnie obijać, z łaski swojej. W końcu ci oddam, słoneczko, a tego byś nie chciała...
– Tylko mnie tknij, Bean, a pożałujesz chwili, w której się urodziłeś, rozumiesz? – wycedziła. – Czego chcesz, palancie?
– Ty i Callahan... – rzucił konwersacyjnym tonem.
– Co ja i Callahan?
– Ty?... i on?... – zapytał spokojnie Bean. – Ejże, aniołku... Jakoś nie mogę tego pojąć... Co ta sierota, co nawet do konserwę wzywa do poddania się, ma czego ja nie ma... miałem?
Dziewczyna otaksowała go długim spojrzeniem.
– To nie jest twój cholerny interes, Bean – powiedziała w końcu. – I wybacz, ale nie sądzę, żeby cię to powinno interesować...
– A pewnie, że mnie to interesuje – sprzeciwił się kanciarz. – Callahan jest moim kumplem, a ty... No wiesz, że ja łatwo nie daję za wygraną i nie lubię przegrywać. A teraz?... Co mam niby zrobić?
– Wynosić się z mojego życia! – syknęła przez zęby i weszła do biura, omal nie wpadając na resztę towarzystwa, przebywającą dziwnie blisko drzwi.
***
Po jej wejściu jak zwykle pierwszy odzyskał głos Londern.
– Eee.. już skończyliście? – zapytał niewinnym tonem głosu.
– Czy to jest następna rzecz z cyklu „później ci powiem”? – zapytał Callahan z umiarkowanym zainteresowaniem.
– Później ci powiem! – warknęła Kitty.
– Może drugą kawę? – zaproponował jej szeryf.
– Tuż po tym jak zabiję sukinsyna! – syknęła, co Howard skwitował złośliwym uśmiechem.
– Droga panno Cutsson, którego? – zapytał żartobliwie Mike
– Wszystkich – warknęła Kitty.
Usiadła z rozmachem na krześle, nadludzkim wysiłkiem powstrzymując się przed uduszeniem gołymi rękoma wszystkich ludzi w pobliżu.
– Czy Bean to jest jedyne wsparcie, na jakie możemy liczyć? – zapytała, kiedy już uspokoiła oddech.
– Biorąc pod uwagę, że nawet jeszcze nie wiem, skąd tu się wziął... – zauważył szeryf.
– Jest to jakieś wsparcie – przyznała niechętnie Kitty.
– Owszem, możecie liczyć nawet na orkiestrę... za jakiś miesiąc – odpowiedział Bean, wchodząc wreszcie z powrotem do biura.
Interesujące było to, że zdradzał wybitną niechęć do spoglądania w stronę Callahana.
– Dlaczego za miesiąc? – zapytała Cutsson.
– Właśnie? – zainteresował się szeryf.
– Jakieś rozróby w okolicach Labiryntu, nie wnikam – wzruszył ramionami Bean.
– I zamiast całej brygady wsparcia dostajemy jedynie ciebie... – Kitty pokręciła zdegustowana głową.
– Darowanej Fasolce nie zaglądajmy w zęby – mruknął do siebie Sage
– W każdym razie, ja byłem w okolicy... No i zrobiłem sobie nockę w tej wsi, żeby przynajmniej się wykąpać. Rano sprawdzam telegraf a tu niespodzianka: mój drogi przyjaciel prosi o wsparcie – wyjaśnił Bean.
– No tak, jeden facet, a mamy na głowie całą bandę wilkołaków – westchnęła Kitty.
– A właśnie... Cutsson... Czemu nie wezwiesz tutaj Agentów? – zapytał Londern. – Chyba potrafiliby dochować tajemnicy... i mogliby obozować z dala od miasteczka nie budząc podejrzeń?
Bean słysząc to nagle parsknął śmiechem.
– Co jest? – zdziwił się, widząc ich zaskoczone spojrzenia. – A czy panienka Cutsson nie mówiła wam, że jest byłą Agentką?
Cutsson posłała mu spojrzenie spode łba.
– Eee? Była? Była co? – zaskoczony Londern o mało co nie zakrztusił się kawą.
Katherine już otworzyła usta, ale ubiegł ją Bean.
– A co ja takiego powiedziałem? – wzruszył ramionami z widocznym zdziwieniem. – Myślałem, że wiecie, że pierwszy Agent, który ją rozpozna, ma ją dostarczyć samemu Pinkertonowi... I chyba niekoniecznie w jednym kawałku... A przynajmniej niekoniecznie żywą.
– Cenna wiedza... – zauważył jakby od niechcenia Sage.
Spojrzenie, jakim wpatrywał się w Kitty, nabrało nagle intensywności.
– Ech, Bean, w porównaniu z tobą grizzly to tancerka rewiowa... – westchnął Callahan.
– Bean, dziękuję ci bardzo za wszystko! Może mnie od razu zastrzel, co? A jak się, wesołki, nie zbierzemy do kupy, to przyjdzie Lupin i będzie po nas! – wrzasnęła Kitty, zaciskając pięści.
– Muszę się zgodzić z Katherine – oznajmił poważnym tonem Sage.
– No dobra, skoro już sobie wszystko wyjaśniliśmy, to może mnie ktoś oświeci, o co z tym całym Lupinem chodzi i co to za wilkołaki w okolicy? – Bean postanowił przejść do konkretów.
– Nie bardzo wiem, od czego zacząć – mruknęła Kitt. – A dziwnych rzeczy to ja dużo ostatnio widziałam.
– Te koleś, skup się – Howard postanowił być tym, który wprowadzi tego dziwnego kanciarza w sytuację. – Jest sobie miasteczko, taka rudera, w której obecnie jesteś, jest sobie też niedaleko dość spora chatka takiego jednego Lupina, który ma armię wilkołaków na swoje skinienie jednym pazurem i którego już zdążyliśmy zdenerwować. My jego teraz musimy, że tak to ujmę, uduchowić, i spacyfikować jego małą armadę wilczków. Zrozumiałeś, koleś? Jeśli tak, to może zaczniemy od dobrej whisky w pobliskim saloonie, bo wyglądasz na równego chłopa.
– Dzięki za streszczenie, a whisky chętnie, chętnie – ożywił się Bean.
– No to jak już wszystko wiemy, to może się do tego saloonu przejdziemy? – zaproponował zastępca szeryfa. – Sage? Koleś, co wy na to?
– Panowie, proszę, znajomi mówią do mnie J.B. – Beana chyba lekko znużyło tytułowanie go per „koleś”.
Cutsson przewróciła oczyma.
– Hej, Bean, mógłbyś się na chwilę skupić na czymś innym niż chlanie? – syknęła. – Jakby nie doszła do ciebie treść przemówienia tego ochlapusa, to mamy tu bogatego wilkołaka, który trzęsie okolicą. Facet ma przy okazji dość oryginalny plan: przy pomocy wilkołaków ma zamiar zakończyć wojnę i oczywiście rządzić całą zjednoczoną Ameryką. Problem polega na tym, że jego armia już istnieje, choć panowie zdołali ją trochę uszczuplić. Jeśli go nie rozpierdolimy do pełni, po nas.
– Nie no, zrozumiałem, nie musiałaś powtarzać – odpowiedział Bean lekko urażonym tonem głosu.
– W dodatku wygląda na to, że Lupin się lekko zdenerwował... – dodała jeszcze Kitty. – Zwłaszcza po naszym wczorajszym występie w kopalni po południu.
– Chcecie powiedzieć, że facet już gra w otwarte karty? – uniósł brwi Bean. – No to nie próżnowaliście, dzieciaczki. Co mu zrobiliście?
– Tylko troszkę mu wysadziliśmy kopalnię.. Kilku ludzi wybiliśmy... Nic szczególnego, J.B. – zaczął Londern.
– Zafundowaliśmy mu kulkę w korpus – mruknęła nieśmiało Cutsson.
– Wysadziliśmy mu kopalnię i lochy... – skończył szeryf.
Bean przez dłuższą chwilę patrzył na nich w milczeniu, dopóki uczucie suchości na wargach nie uświadomiło mu, że siedzi z otwartymi ustami.
– No dobra, koleś, J.B. czy jak cię tam zwą... i Sage, przejdźmy się do saloonu, wypijemy za akcję, a później ruszymy sobie na tę jego willę. Skoro on gra w otwarte karty, to czemu my nie możemy? – stwierdził beztrosko Londern.
– Dobrze, jestem za – odparł Sage z aprobatą.
– Londern, ty się naprawdę chcesz pchać Lupinowi w paszczę? – zapytała z zainteresowaniem Kitty.
– Słuchaj no – zaperzył się zastępca szeryfa. – Nie dość, że nasłał na nas swoich ludzi, chciał nas już z rana wykończyć, to czemu mamy mu się teraz nie odwdzięczyć pięknym za nadobne?!
– Ty jesteś taki głupi, czy tylko na takiego wyglądasz? – Kitt spojrzała na Londerna litościwym wzrokiem.
– Myślisz, że będzie się nas teraz spodziewał?! – Howard był zdecydowany bronić swojego planu. – Raczej wątpię.
– Londern, on się cały czas nas spodziewa – zauważył Sage.
– Zwłaszcza jak mu wczoraj wysadziliśmy kopalnię do reszty – dodał szeryf.
– Właśnie w tym sęk – Howard był najwyraźniej bardzo zdeterminowany. – On będzie myślał, że nie jesteśmy aż tak głupi, żeby się teraz pchać, ale my jednak mu udowodnimy, że jesteśmy.. I on się teraz nas nie spodziewa.. Rozumiesz?
– Panie Londern, spokojnie – machnął dłonią Bean. – Atak na Lupina teraz to dziwny sposób na popełnienie samobójstwa..
– Nie spodziewał się co najwyżej mnie i Callahana wczoraj w kopalni – warknęła Kitty. – Teraz spodziewa się raczej wszystkiego
– Chodzi ci o to, żebyśmy pokazali, że jesteśmy głupi, bo on myśli, że nie jesteśmy głupi? – Sage’owi jakoś nie przypadło do gustu ani rozumowanie Londerna, ani jego implikacje.
– To trzeba inaczej zagrać... Może rozdanie z Kansas? – Bean spojrzał porozumiewawczo na Kitty.
– Dodatkowe karty w rozdaniu? – powiedziała w zamyśleniu Cutsson.
– Cutsson, dokładnie – uśmiechnął się Bean. – O kim ten Lupin wie, że może zrobić problemy?
– Na szczęście nie wie, że John jest Rangerem – odpowiedziała. – Nie wie też o Padre.
– Padre? – J.B. odwrócił się do Callahana. – TEN Padre?
– Tenże sam – odpowiedział Callahan z westchnieniem.
– Wy też się znacie? – zapytał zaskoczony Londern.
– Przeszłość, panie Londern... – powiedział J.B. tajemniczo.
Cutsson uniosła oczy do nieba.
– No to jeszcze lepiej, mamy dwie karty w rękawie i ośmielam się stwierdzić, że dwa asy. Padre jest niezły – ożywił się Bean.
– Jak zwykle skromny – prychnęła Kitty.
– Kitty, wiesz przecież, że to jedna z moich licznych zalet – Bean błysnął swoim lekko opuchniętym uśmiechem.
– To ty masz jakieś zalety, Bean? – zapytała powątpiewająco.
– Hmm, tak.. Umie kantować – wpadł jej w słowo Londern.
Katherine wzruszyła ramionami, demonstrując wyraźny brak wiary w użyteczność Beana.
– Oj, jakbyś ty taka ładna nie była, to normalnie za takie odzywki bym cię przewiesił przez kolano i... Zresztą, nieważne – skończył szybko J.B., widząc jak dłonie Kitty zaczynają same zaciskać się w pięści. – John, jakim wyposażeniem dysponujemy? – zmienił temat.
– Mamy rewolwery, karabiny, strzelby, gatlingi, sklep z dynamitem pod nosem plus ekscentrycznego rusznikarza o rzut kamieniem – wyliczył Callahan.
– A srebrne kule?
– Cały zapas – pochwalił się Londern.
– E tam zapas, ledwie pięćdziesiąt sztuk – skrzywił się szeryf. – Trzeba będzie zamówić.
– Jak zamówić, przecież już zamówiliśmy? – zdziwił się Londern.
Callahan, Cutsson i Sage spojrzeli na niego z nagłym zaskoczeniem. Bean zaczął coś mówić, ale urwał, widząc ich nagłe rozkojarzenie.
– Jak to, „zamówiliśmy”? – zapytał powoli szeryf. – Kiedy?
– No jak to kiedy? Wcz... Znaczy przedwczoraj wieczorem – Howard najwyraźniej zastanawiał się, czy ich towarzyszy nie dotknął nagle nagły atak debilizmu.
– To... dlaczego mówisz nam o tym dopiero teraz? – sądząc po wyrazie twarzy, Cutsson żywiła dokładnie te same wątpliwości, z tym że ich obiektem była osoba grabarza.
– Jak to dopiero teraz? Przecież ja już... znaczy... – do umysłu Londerna zaczęło wkradać się paskudne podejrzenie. – Nie mówiłem wam o tym?
Callahan, Cutsson i Sage pokręcili przecząco głowami.
– Na pewno? Na pewno nie mówiłem? Wczoraj nie mówiłem? A doktor też nie wspominał? – próbował dalej grabarz, na każde pytanie otrzymując przeczące potrząśnięcie głowami.
– No to... tego... Przedwczoraj zamówiliśmy z doktorem srebrną amunicję. Do tej pory pewnie jest już gotowa i można ją odebrać – stwierdził smętnie po dłuższej chwili milczenia.
Zebrani przez dłuższą chwilę przypatrywali się mu z szeroką gamą uczuć rysującą się im na twarzach.
– A ile zamówiliście? – krępującą ciszę przerwał w końcu Sage.
– No, tego… eee... tysiąc sztuk chyba – wyjąkał Londern. – I, tego, no... Po dolarze za sztukę one miały być.
Ze wszystkich zebranych to Bean wydawał się najmniej wstrząśnięty perspektywą zapłacenia takiej kwoty.
– John, jest tu jakiś bank? – zapytał. – Ewentualnie inny sposób na pozyskanie funduszy?
– Tak... Grabarz – odpowiedział ironicznie Sage.
– Eee... w mieście jest bank – dodał Callahan. – Koło redakcji.
– A jaki maja zapas srebrnych półdolarówek? – Bean wyszczerzył do niego zęby.
– Nie potrzebujesz srebrnych półdolarówek – powiedziała zniecierpliwiona Cutsson. – Tu jest dobry rusznikarz.
– Potrzebuję, chociażby do produkcji srebrnej amunicji – zauważył Bean tonem pełnym wyższości.
– No, temu naszemu jakoś nie sprawiło problemu załatwienie srebra do tego zamówienia – zauważył Londern.
Bean spojrzał na niego z lekką irytacją.
– Do pełni mamy dwa tygodnie – powiedziała Cutsson, sprowadzając go na ziemię. – Jeśli nic nie wymyślimy, to możemy sobie nawzajem w łeb strzelić, będzie mniej bolało.
– John, więc zakładam, że poznałem już cala drużynę? – zapytał J.B.
– Nie. Jest jeszcze doktor Richard Roundtree, nasz lekarz i magik.
– O... no to mamy wspaniałą siódemkę – uśmiechnął się Bean. – Dobra, to wy, gołąbeczki opracujcie zarys planu, a ja, pan Sage i pan Londern idziemy do saloonu i banku.
– Prawdę mówiąc, ja myślę, że przejdę się do doktora i się dowiem dokładnie, ile kosztuje to wszystko, co zamówili. I co konkretnie zamówili – sprzeciwił się Sage.
– Dobra, to poczekamy na pana w saloonie przy szklaneczkach whisky – powiedział Bean.
– On na służbie nie pije – uśmiechnęła się sadystycznie Kitty.
– Pić? Nie.. Ale musze napełnić swój organizm pozytywną energią... – odciął się Londern.
– No to co za zbieg okoliczności, ja też nie – rzucił Bean i mrugnął do Londerna z uśmiechem na twarzy.
– U panienek w saloonie odnotowano kilka przypadków wstydliwej choroby – ogłosiła dziennikarka w przestrzeń.
– Słonko, wiesz, że ja to bym tylko z tobą – stwierdził Bean, po czym obaj z Londernem wyszli na zewnątrz.
Za nimi, kręcąc głową, wyszedł po chwili Sage.
Szeryf i dziennikarka zostali sami. Callahan spojrzał powoli na Kitt wzrokiem który mówił dosyć wyraźnie „a skąd wiesz?”
– Jest się tą dziennikarką, nie? – Kitty z wyższością uniosła głowę.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Kazeite
Strzelec
Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/10 Skąd: znienacka :)
|
Wysłany: Czw 22:13, 20 Lip 2006 Temat postu: |
|
|
John i Kitty zostali więc razem, w krępującej ciszy, która zapadła w pomieszczeniu tuż po tym, jak cztery osoby usiłowały się nawzajem pozabijać. Cutsson usilnie starała się nie patrzeć w stronę Callahana, ładując bębenek Colta Frontiera. Poniewczasie zorientowała się, że po starciu z Meksykanami rewolwer był pusty i grożenie Beanowi nie naładowaną bronią było co najmniej śmieszne.
Callahan odchrząknął, po czym usiadł na biurku, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Coś mu mówiło, że oczywiste w tej sytuacji pytanie mogłoby mieć w tym momencie niezbyt pomyślne skutki.
Kitty postanowiła odezwać się jako pierwsza. Spojrzała wreszcie szeryfowi w oczy. Dlaczego ten cholerny kanciarz musiał się pojawić właśnie teraz? Nie chciała się nawet domyślać, co sobie pomyślał Callahan jak usłyszał „prywatną rozmowę”, jaką zainicjował Bean po wyjściu z biura. Teraz będzie uchodziła za dziwkę, która pakuje się każdemu do łóżka...
– Tak, znamy się – odpowiedziała wreszcie na wiszące w powietrzu pytanie – Nie, nie tak, jak on to sugeruje.
– No cóż... – powiedział, wzruszając nieznacznie ramionami – Czy okoliczności waszego spotkania podpadają pod tajemnicę państwową?
– Bynajmniej – Kitt zatrzasnęła pokrywę bębna frontiera – A możesz mi powiedzieć, jakim cudem on jest Strażnikiem? Już naprawdę nikogo bardziej nieodpowiedzialnego nie było?
– To długa historia... I trochę podpada pod tajemnicę państwową – skrzywił się John – Chociaż mamy teraz trochę czasu... I chyba mogę ci opowiedzieć wersję skróconą.
Oparł się wygodnie na krześle i zaczął mówić.
– Pierwszy raz spotkałem go w listopadzie zeszłego roku – zaczął – Akurat skończyłem wtedy wspólną misję z trójką Pinkertonów i zostałem przydzielony do nowej... Właśnie, znasz może Agentkę Klarę Northwood?
Kitty drgnęła nerwowo. A mówili, że ten kraj jest taki wielki...
– Tak, znam – powiedziała czujnie – No, jeśli i po nią zatelegrafowałeś, to ja idę poprosić Lupina, żeby mnie dobił.
– Nie, nie... To już by była przesada, gdybym zatelegrafował po Agentów – uśmiechnął się lekko – W każdym razie, John Bean wplątał się wtedy w pojedynek w miasteczku, do którego akurat przyjechałem.
– Że też go nikt nie odstrzelił po drodze – mruknęła pod nosem. Callahan przytaknął lekko, ale kontynuował.
– Ponieważ był równie skwapliwy w maskowaniu swoich umiejętności co teraz, przedstawiłem mu ten rodzaj propozycji nie do odrzucenia, z których jesteśmy znani i lubiani – ciągnął dalej.
– I on się zgodził? – zapytała z lekkim zdziwieniem Katherine. Bean nie był typem człowieka, który lubił, jak się mu cokolwiek narzucało.
– To nie jest tak, że miał jakieś wyjście – uśmiechnął się Callahan z pewną dozą wredności.
– Zaciągnij do nas albo na gałąź? – zapytała Cutsson z pewną znajomością rzeczy.
– Ano – przytaknął – Pierwotny plan był taki, że uda się ze mną do Amarillo, by tam zostać zapisanym w charakterze współpracownika.
– I nikt z was go jeszcze nie zastrzelił po drodze? – spytała, jakby z niedowierzaniem – Przecież on i tajna robota się wykluczają nawzajem..
– Otóż to... Bean zginął po drodze.
Krzesło upadło gwałtowanie odepchnięte przez wstającą Kitty.
– Jak to zginął, do SING SONG? – zapytała zaskoczona.
– Dostał w serce od pewnego wynaturzenia, – wyjaśnił Callahan ze śmiertelną powagą – po tym jak pewien bandzior odstrzelił mu prawą dłoń.
– I co? Może jeszcze go nasz znajomy Padre wskrzesił?
– Nie, to było wcześniej, w drodze do Amarillo – sprecyzował – Bean zaś zginął po wyjechaniu z Amarillo, ale gdzie, tego nie mogę ci, niestety, powiedzieć.
Kitty opadła szczęka. Tak, dzięki kilku ostatnim dniom zdecydowanie mogłaby robić za specjalistkę od wilkołaków, a teraz jeszcze chwilkę i uwierzy w cuda...
– Uwierz mi, sam byłem nielicho zdziwiony... – mruknął Callahan widząc jej wyraz twarzy.
– Na Wygrzebańca mi nie wygląda... Ale jakby co, to mu ten łeb chętnie upitolę... – powiedziała zawzięcie.
– Otóż miesiąc później napotkaliśmy na pewnego wrednego indiańskiego demona, z którym nie bardzo dawaliśmy sobie radę... – Callahan ciągnął swą opowieść – I nagle błysnęło, zagrzmiało i pojawił się przed nami John Bean we własnej osobie, cały, zdrowy, żywy, oddychający i krwawiący prawdziwą krwią.
– Kolejny cud, tak? – zapytała, nawiązując do ich wczorajszej rozmowy – Dlaczego nie można liczyć na gromy z jasnego nieba, kiedy są naprawdę potrzebne?
– Tak, przydałoby się nam teraz trochę cudów... – przytaknął – W każdym razie, aczkolwiek przed śmiercią zdążył kompletnie zepsuć sobie opinię wśród Rangerów, to za pokonanie tego demona dostał prezydenckie ułaskawienie. A ponieważ jakoś niezręcznie byłoby zastrzelić człowieka, którego ułaskawił prezydent, to wzięliśmy go na etat współpracownika... Aczkolwiek patrząc na niego teraz, zaczynam się zastanawiać, czy był to najlepszy pomysł
Kitt oparła się o ścianę, przymykając oczy. Wszystko stawało się z wolna coraz bardziej skomplikowane. A kiedy przyjechała do Prosperity dwa lata temu, mieścina wydała jej się takim idealnym spokojnym miejscem do zamieszkania...
– No cóż – powiedziała – Nasze spotkanie również było dość... wybuchowe... W każdym razie tego miasteczka już nie ma...
– Dlaczego nie jestem zdziwiony? – powiedział z westchnieniem.
– Odstrzeliłam mu przed nosem jakiegoś oszusta, na którego polował. Zdaje się, że trafił swój na swego – skomentowała z wrednym uśmieszkiem – Generalnie potem zaraz dopadła mnie grupa Agentów, a ten kretyn musiał się wtrącić...
– A kiedy to było? – wtrącił szybko Callahan.
– Jakieś trzy lata temu...
– No dobrze, moment. Powiedziałaś wcześniej, że już nie należysz do Agencji. Czy... – zawahał się przez chwilę – Czy byłabyś skłonna powiedzieć czemu?
***
Gdy grabarz i muzyk wyszli na zewnątrz, pierwszym co zrobił Bean było odpalenie cygara.
– Poczęstowałbyś grabarza. – rzucił Londern spoglądając na tlące się cygaro – co prawda nie palę, na ogól, jednak widzę, że wyrób dobrej jakości...
Bean spojrzał na grabarza z politowaniem, sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i podał mu cygaro.
– Tylko zostaw sobie trochę na później.
Howard wziął cygaro do ust, jednym machnięciem zapałki podpalił tytoń i się zaciągnął. Oczywiście za mocno, to tez po kilku kolejnych sekundach jego płuca musiały wydalić zbyt mocna i dużą dawkę dymu z organizmu.
– Niezłe te cygara koleś! – stwierdził, gdy atak kaszlu mu już nieco przeszedł – No to teraz ja stawiam cos równie mocnego w saloonie! Idziesz?
– Najpierw obowiązki, drogi Howardzie. Prowadź do banku – Bean cudem powstrzymał się od złośliwego komentarza na temat koloru twarzy Londerna.
– Do banku? A po kiego grzyba koleś? Nie lepiej się od razu napić? – Howard nie mógł powstrzymać zdziwienia – Czyżbyś miał jakieś specjalne oszczędności koleś?
– Skup się. John czeka na srebro. Chyba że masz jakąś ukrytą kopalnię pod swoją chatą – ton kanciarza nagle zaczął być dziwnie szorstki
– Srebro? Aa... Tak, srebro... No dobra, chodźmy zatem. Za mną! – stwierdził Londern, a po chwili namysłu dodał: – Jednak później wstąpimy na małą kolejeczkę wściekłego psa?
– Skoro stawiasz? – takiego szelmowskiego uśmiechu Londern dawno nie widział... chyba ze w lustrze.
– Pierwsze dwie kolejki masz jak w banku. A co do reszty to proponuję małe zawody... Przegrany stawia do końca. Co Ty na to koleś? – równie szelmowski uśmiech zawitał na twarzy Beana.
– Brzmi uczciwie
– Zatem do dzieła! Tyle ze to sreberko...Dużo tego?
– Drobne... tylko tysiąc dolarów.
Londern na chwile przystanął i popatrzył zszokowany na Beana.
– Drobne? – powiedział bardzo powoli, jakby chciał się upewnić, czy się nie przesłyszał – Wolę nie wnikać, jakimi koleś sumami operujesz.... Bierz kasę i chodźmy...
– Urokiem cywilizacji, panie kolego, jest to – kanciarz machnął Londernowi przed nosem plikiem urzędowo wyglądających papierów
– Niezłe, koleś. – skwitował krotko zastępca szeryfa.
Obaj mężczyźni weszli do Banku. Londern widząc bankiera dziwnie się uśmiechnął
– No Parkinson, teraz to Ci się trafił klient! – zawołał.
– O moje słabe serce! – wspomniany bankier nie wiedząc czego się spodziewać po takiej zapowiedzi złapał się tylko za klatkę piersiowa.
– Parkinson wyluzuj! To tylko kolejny Strażnik Teksasu! I spoko, jeszcze się nie wydały twoje cza... znaczy się obsłuż lepiej szybko tego pana...
Na wzmiankę o Strażnikach Teksasu tym razem Bean mało nie dostał zawału. Przewrócił tylko oczyma i złapał się za głowę.
– No i tajne przez poufne szlag trafił! Brawo geniuszu – wycedził między zębami
– Londern. Howard Londern. Do usług – błysnął uśmiechem grabarz, który nie wyczul ironii... – teraz będziesz miał szybszą obsługę...
– Panie Parkinson, mam tutaj czeki podróżne na okaziciela, - Bean postanowił skupić się na zadaniu a uduszenie grabarza zostawić na później – trzysta dolarów potrzebuję w srebrnych monetach, czy dysponuje pan taka ilością?
– Eee.. Tak... P-p-p proszę pana – niepewnie odpowiedział bankier bardzo podejrzliwie spoglądając na Howarda, który nadal uśmiechał się nieco głupkowato – tylko czy te czeki są aby na pewno prawdziwie?
– A czy to wystarczy za potwierdzenie autentyczności? – Bean odchylił pole marynarki i błysnął bankierowi odznaką Strażników.
– Ależ... oczywiście drogi panie.. Ile to miało być? Dwieście srebrnych orłów?
– Trzysta, znaczy się dużo. Trzy-sta – poprawił Bean.
– Oczywiście, oczywiście drogi panie – odparł szybko mężczyzna poprawiając sobie okrągłe okulary na nosie i kierując się w stronę sejfu z kluczem.
Po przeciągającej się chwili wrócił z workiem z sugestywnie pobrzękującą zawartością.
– Proszę tutaj podpisać, to jest pokwitowanie odbioru panie....
– Bean, John Bean – Kanciarz szybkim ruchem ręki nakreślił swój podpis na czeku i odebrał worek z trzęsących się rąk Parkinsona.
– Dziękuj... – zaczął bankier, ale nagle jakby zabrakło mu tchu – Proszę pana, tutaj jest napisane tysiąc dolarów! – jęknął.
– Zgadza się całkowicie – potwierdził J.B. – Proszę jeszcze siedemset dolarów, ale już w innych nominałach, tak żeby było równo tysiąc razem z tymi – dodał.
Tym razem bankier nie był w stanie go obsłużyć i musiał go w tym wyręczyć jeden z kasjerów. Niemniej jednak cel wizyty został osiągnięty i Bean wkrótce z satysfakcją podniósł woreczki z walutą.
– No to teraz możemy iść koleś no nie? – padło zaraz po tym stwierdzenie zastępcy szeryfa.
– Tak, Howardzie, możemy.
– No jazda... Ale skoro już masz swoje momenty, to chyba mamy po drodze saloon... Co ty na to?
– Przypadek niereformowalny – Bean westchnął i przewrócił oczami – Niech będzie ten saloon.
Londern wszedł do saloonu i popatrzył wymownie na barmana.
– To co zawsze dwa razy! I przygotuj się na więcej! – krzyknął.
Gdy barman wyjął spod lady butelkę whisky, Londern usiadł i zachęcającym gestem wskazał na na kieliszek Beana, po czym sam jednym haustem bez mrugnięcia okiem wypił zawartość swojego.
– No stary i jak Ci smakuje przysmak Prosperity?
– Podły, jak cale to zadupie, jeśli wybaczysz krytykę, ale bywało gorzej.
– To nie krytyka! To sama pochwala! – grabarz wyszczerzył w uśmiechu zęby.
Bean tylko podniósł brew zastanawiając się nad stanem umysłowym grabarza. Natomiast Howard kolejnym dobrze znanym ruchem barmanowi wskazał szklanki.
– To teraz czas na cos większego! – stwierdził z równie równie podłym uśmiechem co poprzednio – Druga kolejeczkę ja stawiam! A następne niech rozstrzygnie mocniejsza głowa!
– Niech i tak będzie, kolego – skinął Bean głowa i przechylił kolejną szklaneczkę.
Była równie podła, co pierwsza i kanciarz zaczął zastanawiać się, czy nie lepiej udać lekko niedysponowanego i uniknąć dalszych dawek tego obrzydlistwa. Grabarz już machnął ręką w stronę barmana, a ten ze zwątpieniem w oczach nalewał następną porcję świństwa. Bean zaczął przemyśliwać, czy po prostu nie oddać tego pojedynku walkowerem, gdy drzwiczki do saloonu uchyliły się, wpuszczając następnego gościa, którym był Mike Sage. Ten poszukał wzrokiem grabarza i gdy go zlokalizował, podszedł do baru.
– Londern, chodź ze mną, jeśli możesz – powiedział cicho.
– Wypij sobie jednego – zaśmiał się grabarz.
– Londern, rusz się – polecił sucho Irlandczyk.
Howard wstał bardzo niechętnie i wyszedł wraz z Sage’em. Bean zamówił porządniejszy trunek i wraz z nim przeniósł się do osobnego stolika. Ze spokojem obserwował tubylców, a oni po chwili zajęli się swoimi sprawami.
– Dobra, barman, a teraz nalej mi coś lepszego. Najlepsze co masz – zamówił.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Kazeite
Strzelec
Dołączył: 20 Wrz 2005
Posty: 101
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/10 Skąd: znienacka :)
|
Wysłany: Śro 9:10, 25 Paź 2006 Temat postu: |
|
|
– To też jest długa historia... – powiedziała cicho Kitty – Cała sprawa zaczęła się jakieś cztery lata temu, kiedy pewna grupa maniaków w Waszyngtonie umyśliła sobie przywołać jakiegoś demona czy innego szatana. Moim zdaniem był w to zamieszany jeden wysoko postawiony w Agencji facet, ale parę osób, w tym Pinkerton, nie raczyło się z tym zgodzić.
Umilkła na chwilę, by zaczerpnąć oddech, potem kontynuowała. Niech to szlag, nawet po kilku latach nie było jej łatwo o tym wszystkim mówić. I właściwie zastanawiała się, czy chce mu powiedzieć wszystko... Ale jeśli nadszedł czas na szczerość, to był właśnie ten moment.
– Zastawiono pułapkę, ale jak się zapewne domyślasz, skończyła się kompletnym fiaskiem... I śmiercią... jednego bardzo bliskiego mi człowieka. Uznano jednak, że to był przypadek, a wszystkie moje argumenty zbijano tym, że po prostu usiłuję znaleźć winnego... Dostałam miesiąc urlopu na dojście do siebie... I po prostu z niego nie wróciłam... Mimo bardzo wyraźnego polecenia Pinkertona. W końcu dopadłam tego kolesia – powiedziała po chwili zamyślenia – Potem postanowiłam pojechać na tereny Unii albo ziemie sporne... I zacząć nowe życie. I wydawało mi się, że wszystko będzie takie proste, dopóki nie dopadli mnie ci faceci z Agencji.
– I wtedy na obrazku pojawił się Bean?
– Dokładnie. Oczywiście, uznał, że należy ich pozabijać, bo śmieli do niego celować... Jak już zaczęli strzelać, to ja nie miałam zbytniego wyboru... Dlatego podejrzewam, że teraz zamiast po prostu doprowadzenia do Waszyngtonu, wisi nade mną kulka – próbowała mówić jak najbardziej spokojnie i beznamiętnie, ale nie była pewna, czy jej to w jakikolwiek sposób wychodzi.
– To doprawdy ironiczne... – powiedział cicho – Nadstawiasz karku bardziej niż ja, by chronić ludzi, którzy najchętniej by... no wiesz.
– Dlaczego chronić ich? – wzruszyła ramionami Kitty – Ich mam w głębokim poważaniu. Bardziej interesuje mnie spokój normalnych ludzi... Do czegoś ta cholerna przysięga powinna zobowiązywać.
– Katherine Cutsson... Jest pani bardzo skomplikowaną kobietą – oznajmił Callahan.
– Raczej nienormalną – mruknęła pod nosem.
Zawahała się przez chwilę.
– Boję się teraz jeszcze jednej rzeczy – powiedziała z namysłem.
Przedłużającą się ciszę ze strony Callahana uznała za zachętę do kontynuowania.
– Widzisz, jeśli Lupin wie, że byłam w Agencji, musiał kogoś o to zapytać. A co będzie, jeśli ktoś uzna, że pytanie nie było przypadkowe i postanowi to sprawdzić? Pomijając St Luke's, zawsze udawało mi się uniknąć otwartej konfrontacji. Jeżeli coś takiego nastąpi, zostanie mi albo po raz kolejny odstrzelić jakiegoś Bogu ducha winnego Agenta, albo stąd po prostu uciec...A ja nie chcę... Ja już nie chcę uciekać...
Callahan spojrzał na jej twarz, na jej opuszczone ramiona... i coś w jej głosie spowodowało, że impulsywnie wstał, podszedł do niej i po prostu ją przytulił do siebie. Kitty przywarła do niego całym swoim ciałem. Od samego rana potrzebowała właśnie tego: przytulenia i jakiegoś nawet najbardziej naiwnego pocieszenia.
– Wszystko będzie w porządku. Będzie dobrze. Nie martw się – powiedział, gładząc ją po włosach.
Dziewczyna nie odpowiedziała, obawiając się, że wraz z głosem z jej gardła wydobyłby się szloch, który już dławił ją w krtani.
Po chwili odsunęła się od Callahana na minimalną odległość i spojrzała mu głęboko w oczy.
– Lepiej? – zapytał, odwzajemniając spojrzenie.
– Jeszcze jedno – powiedziała cicho – Cokolwiek sugerowałby ten kanciarski palant, nic mnie z nim nie łączyło ani nie łączy. I chcę, żeby to było jasne, John...
– W to... akurat jest mi bardzo łatwo uwierzyć – odpowiedział.
– Nie wiem, jak to wszystko się skończy, John – popatrzyła na niego wzrokiem, który mógłby określić jako wzrok zranionej sarny. Jeśli ma to powiedzieć, najlepiej zrobić to od razu... – Najchętniej już dziś zapomniałabym o wszystkim. Za wyjątkiem jednego, John... Głupio mi to mówić, ale... Wydaje mi się, że... Że cię kocham... – popatrzyła gdzieś w okolice jego odznaki.
Callahan nagle dostał nagłego ataku kaszlu, co dosyć skutecznie zburzyło nastrój ulegający postępującemu uromantycznieniu. Cutsson drgnęła niespokojnie, spojrzała na niego szybko, spłoszyła się i zrobiła krok w kierunku drzwi.
– Nie, zaczekaj – złapał ją za dłoń i przytrzymał – Chciałem ci powiedzieć, że... – zawahał się – Że mi na tobie... zależy – wykrztusił w końcu – Nie wiem... nie jestem pewien, co czuję, ale... Ale nie chcę, żeby stała ci się krzywda. Nie... Nie wiem, czy mógłbym znieść myśl, że... Znaczy... może... Sam już nie wiem. Ale naprawdę, cokolwiek chciałabyś zrobić, jestem z tobą – dokończył w końcu niezręcznie.
Kitty milczała przez chwilę. Wprawdzie najpierw, zważywszy na reakcję Callahana, miała ochotę sobie w głowę palnąć, ale potem uznała, że jego odpowiedź była w pełni zadowalająca i bardziej wiarygodna niż jakiekolwiek wymuszone zapewnienia. Nie musiał w końcu odwzajemniać jej uczuć, w ogóle zachowała się jak kretynka i wszystko przez to, że... Wszystko przez ten cały cholerny pokręcony poranek. Przez Meksykańców, przez Lupina, przez Johna Beana... Zrobiła z siebie po prostu konkursową idiotkę i właściwie nie wiedziała, gdzie ma oczy podziać. Na miejscu Callahana zerwałaby z sobą wszelkie kontakty. Ot, kolejna panienka, której się coś wydaje... Stała niczym zaklęta, niezdolna do wypowiedzenia słowa.
Callahan nie bardzo wiedział, co ma zrobić. Powiedział jej prawdę, dla niego to wszystko toczyło się po prostu zbyt szybko. Zwłaszcza tego poranka. Dlaczego, do jasnej SING SONG, kobiety musiały być takie... skomplikowane?
– No, już dobrze. Chodź, usiądź. Pomyślimy nad tym, jak wykopać Lupinowi jądra przez nos – powiedział w końcu.
Cutsson usiłowała się uśmiechnąć beztrosko, ale wyszło jej to raczej średnio.
– Masz rację – powiedziała po chwili – Wykończmy sukinsyna i miejmy już spokój... Przynajmniej z tym... – umilkła – Przepraszam cię – dodała po chwili.
To było cichutkie, prawie na granicy słyszalności. John jednak usłyszał to doskonale.
– Słuchaj... – odpowiedział niemal spokojnym tonem – Jedną z rzeczy, których... nigdy nie będziesz musiała robić, jest przepraszanie mnie. Rozumiesz? – wyglądał na zdziwionego i zirytowanego jednocześnie – Nie musimy się śpieszyć z... No dobra, jest jedna sprawa, z którą musimy się śpieszyć. A reszta chyba może poczekać, prawda?
Kitty skinęła głową.
– Masz rację – uśmiechnęła się, mimo że oczy miała dziwnie szkliste.
– W porządku. Więc, tak ja to widzę... Co jest silnym punktem Lupina, twoim zdaniem? – z wyraźną ulgą zmienił temat.
– Liczba jego ludzi – odpowiedziała natychmiast – I to, że jest prawie gotowy do ataku...
– W takim razie, musimy skoncentrować się właśnie na wyeliminowaniu tego silnego punktu. Mam taki pomysł... jeżeli ma jeszcze gdzieś ludzi poza willą. A jeżeli ich gdzieś ma, to musi się z nimi kontaktować. A jeżeli się z nimi kontaktuje... to możemy wyśledzić, gdzie oni są.
Cutsson skinęła głową.
– Problem polega na tym, że zapewne wzmocnił warty... I raczej na pewno ma szpiegów w mieście... Doskonale wie, że stanowimy grupę, doskonale wie, co robimy. Dowie się też o Padre i Beanie, to jest tylko kwestia czasu...
– W takim razie musimy wykorzystać Beana natychmiast – stwierdził rzecz oczywistą.
– Zanim się schleją z Londernem – skinęła głową Cutsson.
– Dokładnie – potwierdził, wstając na równe nogi – Złóżmy im więc wizytę.
Kitty podniosła się z krzesła. Wcisnęła jeszcze naładowanego kolta do kabury i wraz z Callahanem wyszła z biura szeryfa. Co sobie całe Prosperity pomyśli, było jej już dzisiaj zgoła obojętne.
***
Bean miał zamiar przechylić kolejny kieliszek, kiedy obrotowe drzwiczki do saloonu otworzyły się, wpuszczając do środka szeryfa i Kitty. Oboje zatrzymali się na progu, pozwalając, by ich oczy przyzwyczaiły się do półmroku panującego w środku. Na zewnątrz, mimo że słońce nie stanęło jeszcze wysoko na niebie, było ciepło i jasno. W środku, jak zwykle, panował koszmarny zaduch. Mimo że było tutaj kilka okien, to nie otwierano ich chyba od wybudowania tego przybytku. Okiennice były na wpół przymknięte, więc oboje stali w wejściu przez dłuższą chwilę. Gdy wreszcie zlokalizowali Beana, okazało się, że ten zauważył ich już dawno. Głowy wszystkich bywalców zwróciły się ku nim, gdy kanciarz na cały głos wrzasnął w kierunku wejścia:
– No i co, wytłumaczyłaś się już Johnowi, Cutsson?
Dłoń Cutsson nerwowo skoczyła do kabury, ale zanim zdołała wyrwać z niej broń, Callahan delikatnie złapał ją za łokieć. Ścisnął ostrzegawczo i Kitty opuściła ramię.
– Owszem, stary – powiedział Callahan – Zaręczyła mi, że według niej nie stanowisz zagrożenia dla lokalnych niewiast – dodał po nieco przydługawej chwili namysłu.
Cutsson przewróciła oczami... Po takim wstępie może się zabierać z tego miasta... Jednak wbrew jej obawom większość bywalców ryknęło śmiechem i przestało się nimi interesować. Tych kilku, którzy patrzyli jeszcze w kierunku nowoprzybyłych, koncentrowało się raczej na efektownych kształtach dziennikarki, bo jej czerwona bluzka, choć już nieco przybrudzona, to jednak znacznie podkreślała konkretne walory. Spod lewego okna rozległy się gwizdy, ale te ucięły się nagle, kiedy spojrzał w tamte okolice Callahan.
Ten upewniwszy się co do efektu swojego spojrzenia delikatnie skierował Kitty w stronę stolika Beana. Ten natomiast zgrabnym kopnięciem posłał w stronę Kitty jeden z worków na pieniądze stojących koło stołu.
Cutsson podniosła pytająco brwi i spojrzała w stronę Beana.
– Tutaj macie pieniążki na amunicję, a to tutaj to jest prezencik, kotku, co do centa – wyjaśnił – Z odsetkami – dodał po chwili.
Cutsson podniosła worek z podłogi, podeszła do Beana i położyła mu go na kolana.
– Teraz to jest mi to niepotrzebne, sukinsynu! – powiedziała z absolutnym jadem w oczach i w głosie – Wiesz, gdzie sobie to możesz teraz wsadzić, palancie? Tam, gdzie twoja matka zapewne przyjmowała klientów, jeśli miała ich więcej niż jednego...
– Oj, moja droga, nie sądzisz, że pojadę teraz do Kolorado, żeby to wsadzić do sklepu mojej świętej pamięci mamusi?
Jeśli oczekiwał z czyjejkolwiek strony jakiejś reakcji, to się przeliczył. Bywalcy saloonu zajęli się sami sobą, w ciągu tych kilku dni nauczeni nie wtrącać się w sprawy szeryfa.
– Skoro nie chcesz, to pójdzie na zbożne cele. John, masz obiecane sreberko – powiedział z lekka zawiedzionym głosem.
– Nie potrzebuję już nic od ciebie, Bean... – warknęła dziewczyna, zniżając głos.
– No to pewnie to też cię nie zaciekawi – o stół brzęknęła blacha odznaki Pinkertonów, niedbale rzucona przez Beana.
Katherine ze świstem nabrała powietrza i złapała odznakę w ułamku sekundy. Callahan był minimalnie wolniejszy – wyminął ją, zamachnął się i wymierzył zamaszysty cios w szczękę Beana. Ten ewidentnie nie spodziewał się ciosu i aż poleciał na ziemię, nie zdoławszy zamortyzować uderzenia.
Callahan zaklął w myślach. Dlaczego Bean musiał kłapać ozorem na tematy, których poruszać nie powinien? A błyskanie odznaką Pinkertonów to był kolejny z jego idiotycznych pomysłów. No cóż, jeśli chciał jeszcze bardziej rozsierdzić dziennikarkę, to mu się to udało... Dziewczyna wyglądała tak, jakby tylko przedstawiciel prawa stojący tuż obok powstrzymywał ją od zastrzelenia kanciarza na miejscu.
– Jak się to skończy, palancie, to będziesz biedny... – warknęła do gramolącego się na równe nogi mężczyzny.
– Wręcz przeciwnie, kotku. Jestem dobrze urodzony, ze sporym spadkiem po mamusi i talentem do wygrywania w pokera. Ja biedny nigdy nie będę – stęknął, podnosząc się z ziemi i poprawiając krzesło – W przeciwieństwie do ciebie, kiciu – dodał pod nosem.
– Idziemy, Bean – Callahan złapał kanciarza za kołnierz płaszcza i bezceremonialnie pociągnął w kąt saloonu, w stronę opustoszałego przed chwilą stołu.
Zrezygnowana Katherine westchnęła głęboko i podążyła za panami. Pozbierała tylko woreczki spod stołu Beana i rzuciła je pod jego nogi.
– Zaczniesz się wreszcie porządnie zachowywać czy mam ci przestrzelić twoją durną, pustą głowę? – zapytał szeryf wściekłym szeptem, tuż po tym jak mało subtelnie posadził Beana na krześle.
Cutsson usiadła przy stoliku, do którego Callahan dowlókł już kanciarza. Jej wyraz twarzy wskazywał na to, że to ona chciałaby być tą osobą, która przestrzeli Beanowi łeb.
– Ciszej, bo mi image psujesz – mruknął Bean – Marz dalej, lalunia... – syknął w jej stronę, bezbłędnie odgadując wyraz spojrzenia dziewczyny.
– Jeszcze parę razy dostaniesz w pysk, to ci coś więcej niż tylko image zepsuje – Cutsson z niejaką satysfakcją zauważyła, że wreszcie może się na kimś wyżyć.
– To ty teraz robisz za „dobrego stróża”, a ona za „stróża z piekła rodem”? – Bean zapytał Johna, ignorując docinek Kitty
Callahan westchnął, po czym ponownie walnął go w szczękę.
– To już drugi raz, przyjacielu... Nie każ mi liczyć więcej... – kanciarz rozmasował bolącą szczękę.
– Bean – powiedziała spokojnie Cutsson – Zamknij pysk i słuchaj.
– Potrzebujemy żebyś zrobił dla nas małą robótkę. Jakie są twoje aktualne... umiejętności? – Callahan przeszedł do rzeczy – Czy gdyby nagle ruszyło twoim śladem tak z... kilkudziesięciu ludzi, potrafiłbyś im się wymknąć? – uściślił.
– Callahan... Czy ty się z Mieciem na rozumy zamieniłeś? – wrzasnął na cały saloon Bean, ale zorientowawszy się, że przykuł uwagę ludzi, zaczął mówić szeptem – Nie wiem, w co chcecie mnie wpakować, ale kilkudziesięciu ludzi wcale nie brzmi zachęcająco. A poza tym co? Spółkę z ograniczoną celnością założyliście?
– Zamknij pysk, Bean – warknęła Kitty.
– To, że robisz z siebie idiotę i narażasz interesy instytucji, której podobno jesteś przedstawicielem, nie jest w tej chwili ważne – odpowiedział John, siląc się na spokój – Zapytam raz jeszcze, czy jesteś w stanie nam pomóc, czy mam ciebie odesłać z adnotacją „niezdolny do służby w każdych warunkach”?
– Ehh... Twój pieprzony dar przekonywania... No to szlag trafił gorącą kąpiel i tę ładniutką blondyneczkę na górze... Swoją drogą, to wiesz, jak się człowiek czuje po trzech tygodniach na pustyni?
– Jakoś wątpię, żebyś pałętał się po pejzażu w niekomfortowych warunkach – prychnęła Kitty.
– Zapewniam cię, że spędzałem czas w takich dziurach, przy których twoje mieszkanie to rezydencja, kotku – odpowiedział swobodnie Bean.
– Jestem sobie w stanie wyobrazić, a teraz poproszę uprzejmie o odpowiedź na moje pytanie. Nie zamierzam wplątywać ciebie w nic, z czego nie byłbyś się w stanie wyplątać – Callahan postanowił zlekceważyć rosnące napięcie.
Niestety, raz sprowokowana Cutsson nie dawała się zatrzymać.
– A skąd ty wiesz, jak wygląda moje mieszkanie, Bean? – prychnęła, usiłując zapomnieć w jakim stanie jest jej mieszkanie.
– Znam ciebie i to mi wystarczy – odparł z szatańskim uśmieszkiem.
Szeryf westchnął głęboko, ponownie złapał pod stolikiem ręce Cutsson i przytrzymał.
– Kitty, proszę... – szepnął jej do ucha – Nie utrudniaj, Bean – podniósł głos – Odpowiedz na moje pytanie. Jesteś w stanie nam pomóc?
– Ilu? – zapytał Bean, który zaczynał być szczerze ubawiony.
– Tak na początek pewnie z dwudziestu... – wzruszył ramionami szeryf.
– Tylko? – mruknął lekceważąco.
– Tak na początek – podkreślił Callahan – Ale sądząc po twoim tonie, nie uważasz tego za wyzwanie...
– Raczej się zastanawia, jak się z tego wyplątać – wycedziła Kitt.
– Przecież mnie znasz, nawet CJ mógł mi skoczyć – odpowiedział Bean i rzucił jeszcze do Kitty – Słonko, jak będę potrzebował opinii kogoś, kogo ścigają jego właśni koledzy, to dam ci znać. Na razie nie mieszaj się w rozmowy fachowców...
Katherine wyszarpnęła broń z kabury i wycelowała pod stołem w brzuch kanciarza. W chwili, gdy już prawie odwodziła kurek spustowy, Callahan, mocno już podenerwowany przestał się cackać – złapał ją mocno za rękę, prawie ją wykręcając. Kitt jednak nie wzruszyła się tym specjalnie, biorąc zamach drugą i waląc Beana z rozmachem pięścią w twarz. Ten z niedowierzaniem podniósł dłoń do kącika ust i spojrzał na krew, jaka pociekła mu z rozbitej wargi.
– Stanowczo protestuję przeciwko tej przemocy w rodzinie – burknął – Nie macie, do SING SONG, młodszego rodzeństwa?
– Przestaniesz się w końcu wydurniać, Bean? Bo nawet moja cierpliwość jest już na wykończeniu – stwierdził Callahan z wymuszoną swobodą.
– Dobrze – powiedziała Cutsson – John, on się nadzwyczajnie w świecie boi...
– Kicia, bałem się jak byłem mały, teraz to się mnie boją – syknął lekko podenerwowany Bean.
Callahan nabrał powietrza i próbował się opanować.
– Sytuacja jest taka: mamy naszego czarnego charaktera zabunkrowanego w willi na wzgórzach. Wysadziliśmy mu jeden garnizon, ale podejrzewamy, że ma jeszcze drugi. Dlatego potrzebujemy kogoś nowego, kogo nasz czarny charakter, który tak przy okazji, nazywa się Arsene Lupin i jest wilkołakiem, kogo... Nie zna, żeby ten ktoś, czyli ty, zakradł się pod willę i postarał się zobaczyć, dokąd wszelkie większe lub nietypowe grupy wyjeżdżające z willi się udają – wyjaśnił tak zwięźle jak tylko potrafił.
– Żadne z nas nie może się tam pokazać – uzupełniła Cutsson – A i o tobie prędko się dowie, bo ma swoich ludzi w miasteczku.
– Chyba że widziałeś jakieś nietypowe skupiska Meksykan w pobliżu w czasie tych trzech tygodni – dodał jeszcze Callahan.
– Tutaj masz mapę okolic, jakby co – Kitty rozłożyła na stole zarysowaną płachtę papieru.
Bean zaczął ją uważnie studiować.
– Dobra, gołąbeczki, zajrzę do was jutro z wynikami, a wy w tym czasie załatwcie nam srebrną amunicję – powiedział po chwili.
– Jaki kaliber? – zapytał fachowo szeryf.
– .44 – odparł Bean – Ale mam prośbę. Gdzie trzymacie konie?
– W stajni miejskiej – odparła spokojnie Kitty.
– Zależy kto – poprawił ją Callahan.
– No właśnie, nie ufam stajni miejskiej. Znajdzie się tam ewentualnie miejsce dla mojego Flusha?– zwrócił się do szeryfa.
– W porządku, jak chcesz – Callahan wzruszył ramionami – Dobra, to zostaw nam ten woreczek, a my załatwimy amunicję .44–40.
– Życzę powodzenia w drałowaniu przez góry – powiedziała złośliwie Kitty.
– O mnie się nie martw, mała – Bean puścił oko do dziewczyny.
– O, ja się o ciebie nie martwię. – prychnęła rozzłoszczona.
Bean uśmiechnął się pod nosem, podszedł do swojego poprzedniego stolika, dopił szklaneczkę i wyszedł z saloonu.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Charcoal Theme by Zarron Media
|